Zygmunt K. Jagodziński
W obecnej dobie kiedy wrasta zainteresowanie ekologią, którą zainteresowany jest nawet Papież Franciszek, warto przypomnieć, jak wyglądało codzienne życie w naszej stolicy, która była widownią najważniejszych wydarzeń i upadku I Rzeczypospolitej za czasów ostatniego króla Polski Stanisława Augusta z duszy i ciała czującego się francuzem.
Stanisław August Poniatowski w stroju koronacyjnym. Mal. Marcello Bocciarellego (1768 r.)
Najlepiej oddają „klimat” ówczesnej Warszawy widzianej oczami przybyszów z zagranicy, którzy okazjonalnie bawili w stolicy, i którzy pozostawili z owego pobytu stosowne zapiski i wspomnienia.
Wśród nich wystarczy wymienić choćby Anglika Williama Coxe – historyka (1747-1828) czy
Inflantczyka Fryderyka Szulze – pisarza (1762-1798)
oraz rodzimych kronikarzy;
Jędrzeja Kitowicza – historyka i pamiętnikarza (1727-1804),
Stefana Łuskina – księdza, red. Gazety Warszawskiej (1724-1793),
Jana Ursyna Niemcewicza – powieściopisarza i kronikarza (1757-1841),
Antoniego Adama Naruszewicza – nadwornego historyka (1733-1796),
Marcina Konopkę – kanonika (1750-1788),
a także innych żyjących na przełomie XVIII i XIX wieku, jak
Edward Leo – adwokat i felietonista Gazety Polskiej (1829-1901),
Franciszek Maksymilian Sobieszczański – historyk Warszawy (1813-1978) …
Do niemałych paradoksów doszło w trakcie trzydziestoletniego panowania tego monarchy. Jeszcze na początku jego rządów Stara i Nowa Warszawa (czyt. Stare i Nowe Miasto) – w swoich wyraźnie określonych granicach – z powodu stałego braku wolnej przestrzeni pod zabudowę ulegała degradacji. Miasto dusiło się. Jednakże już wkrótce miało się to zmienić.
I tak oto po upływie niedługiego okresu czasu rozpoczął się stopniowy rozwój przestrzenny miasta. Stara i Nowa Warszawa z wolna poczęła rozrastać się w kierunku południowym i północnym, a także „centrum”. Domy mieszczan – co rzucało się w oczy – jedne nad wyraz skromne (drewniane) sąsiadowały z drugimi (murowanymi) często pyszniącymi się zbytkiem i pałacami magnatów jeszcze bogatszymi.
Powoli poczęto rozbierać domy drewniane, a w ich miejsce zaczęła pojawiać się zabudowa ściślejsza w postaci nowych, murowanych kamienic. By zyskać więcej lokali do zamieszkania, w wielu istniejących domach dobudowywano kolejne piętra. Jednocześnie tu i ówdzie biedota zasiedlała sutereny.
Niestety, malała przy tym liczba rzemieślników. Spośród nich co majętniejsi zajmowali kamienice przy Rynku. Ci spośród zamożniejszych mieszczan osiedlali się w rejonach bardziej eleganckich, a przy tym spokojniejszych jak Krakowskie Przedmieście czy np. ul. Senatorska, Miodowa…
Uległ znacznej poprawie stan demograficzny miasta. W trzeciej ćwierci wieku XVIII, w stolicy nastąpił wyraźnie zauważalny wzrost osadnictwa Żydów ze wszystkimi tego skutkami. Ulice Warszawy były pełne kontrastów. Biedota miejska bliska nędzy przeplatała się z bogactwem i przepychem wyżej usytuowanego mieszczaństwa i „szlachetnie urodzonych”.
Na przestrzeni całego XVIII-go stulecia liczba ludności podwoiła się. Poczęło odradzać się też życie kulturalne w kraju, powstał Teatr Narodowy (1765) oraz inne instytucje, dzięki którym kultura Polska zdołała przetrwać lata zaborów. Nastąpił przewrót umysłowy. Doszło do szczęśliwego rozwoju czasopiśmiennictwa. To z jednej strony.
Z drugiej zaś, pogłębiały się ogromne zaniedbania w kwestii higieny – Warszawy i jej mieszkańców. Niektórzy historycy wręcz uważają, iż swoboda obyczajowa jaką otoczenie i sam król prowadził, walnie przyczyniły się do demoralizacji społeczności naszego nadwiślańskiego grodu.
Higiena mieszkańców Warszawy
Dobrze ilustrują tę sytuację pewne niechlubne fakty. Permanentny braku dostępu do czystej wody, za którą trzeba było handlarzom dość słono płacić, powodował poważne obniżenie się na wielu poziomach higieny osobistej mieszkańców. Pojęcie czysty odnosiło się jedynie do odzieży, a nie do ciała.
Otóż np. wśród stu poborowych, 80. było dotkniętych powszechną wówczas chorobą warszawską tzn. chorobą weneryczną (ściślej syfilisem). Choroba ta nie omijała również wyższy sfer towarzyskich. Zdarzało się, że biesiadnicy z tego powodu zamiast wina pili wywary z ziół.
Owym spotkaniom zazwyczaj towarzyszył unoszący się przykry zapach z niemytych ciał, który starano się omroczyć perfumami i innymi pachnidłami. Zamiast regularnych ablucji zapobiegano tej niedogodności w inny również sposób – przez częstą zmianę bielizny, koszul i spodów sukien.
Dodajmy też, iż dość powszechne było stosowanie przez kobiety pewnego „antidotum” na tę niemiłą woń. Dla zminimalizowania unoszącego się nieprzyjemnego zapachu, panie pod sukniami nosiły wszywane wymienne poduszeczki tzw. potniki skrapiane od czasu do czasu wodami kwiatowymi, bądź woreczki z wonnościami.
Majętniejsze niewiasty (z rzadka) zażywały kąpieli (bez mycia się) w wodzie różanej, którą skrapiały także spody strojnych sukien oraz włosy. Dodatkowo wyposażone były w otwarte fiolki z wyszukanym zapachem kwiatowym, które ukrywały w fałdach sukien lub dekolcie. Podczas konwersacji nieprzyjemny, nieświeży oddech z ust zasłaniały wachlarzem, jednocześnie przysłaniając brzydkie i nierzadko zepsute zęby. Ów wachlarz pomagał także w rozsiewaniu wokół niezbędnych miłych zapachów z ukrytych fiolek – flakoników.
Panowie w takich przypadkach do zasłaniania nieprzyjemnego zapachu z ust wykorzystywali do tego celu dość duże koronkowe mankiety lub chustki. Nie trudno też było wśród biesiadujących, dostrzec gości często drapiących się nie tylko po głowie, otrząsających się z robactwa czy też zabijających na sobie wszy i pchły. Niechlubnym symbolem braku higieny były brudne włosy i często związany z tym kołtun – kołtun polski (sfilcowane, zarobaczone włosy), znany w świecie pod łacińską nazwą Polica Polonica, który Polacy wnieśli jako swoją cząstkę do panteonu brudu.
Pewien przyjęty zwyczaj pozwalał podczas posiłku na wycieranie ust w rękawy ubioru czy też wycieranie wilgotnego nosa. Dowodnie poświadczają to zachowane w muzeach wielkopańskie okrycia naszych przodków z widocznymi oznakami owych nieeleganckich manier i śladami tego co spożywali i jakie trunki temu towarzyszyły.
Hipokrates mówił i pisał że: …Człowiek rodzi się zdrowy, wszystkie choroby przychodzą do niego przez usta z pożywienia… Nieodpowiednie, niezdrowe odżywianie prowadziło do chorób i licznych zaparć oraz innych z tym związanych dolegliwości. Stąd też chętnie i często dla ulżenia będącym w potrzebie uciekano się do zabiegu tzw. purgacji rektalnej za pomocą lewatywy. Wykonywaniem tej niemiłej czynności zajmowali się aptekarze lub balwierze, bądź odpowiednio przygotowani służący lub pokojówki.
Obyczajność
W opinii przybyszów Warszawa była tym miejscem gdzie honor toczył rozliczne boje z podłym zyskiem i lichwą, gdzie nierzadko brat z bratem obchodził się chytrze. Tutaj zbrodnia rej wodziła i częstokroć puszyła się w mitrze.
Umiejętność mędrców była wzgardzona, wyśmiewana, na margines życia społecznego spychana i ze wszystkich ważniejszych posiedzeń bez względnie rugowana. Sztuką też najcelniejszą było kraść, wszak w mętnej wodzie łatwiej było ryby łowić.
Niemal wszystko było w brew cnocie. W niejednym złość się poruszyła patrzącym na niesłuszności w mieście panujące. Skąd siła tego zła? Ksiądz Benedykt Chmielowski (1700-1763) w swojej encyklopedii Nowe Ateny również zauważa to i potwierdza;
… Złe są Rządy i złe drogi w Polszcze, złe i mosty.
Złych ludzi jest bez liczby, że nie mają chłosty…
Tak więc, jeszcze raz się okazało, że natura ludzka od wieków po dzień dzisiejszy pod tym względem nawet na jotę nie zmieniła się. Pozostała niereformowalna.
Środki komunikacji Warszawy
To co odróżniało stanisławowską Warszawę od innych stolic Europejskich – Londynu, Berlina czy Wiednia – to m.in. większy ruch uliczny. Dotyczył z grubsza rzecz ujmując stosunkowo dużej liczby różnorakiej „urody” pojazdów zaprzęgowych – konnych, poruszających się po w większości ciasnych i brukowanych ulicach Starej i Nowej Warszawy.
Pośród rozlicznych pojazdów dało się bez trudu zauważyć dwukołowe jednokonne wózki zw. biedami, czterokołowe, dwu i czterokonne zdobione z przepychem półkryte kocze, dokarty (ang. Dog Cart) dwu lub czterokołowe wyposażone w skrzynie do przewozu psów lub innych zwierząt, pierwsze resorowane lekkie i odkryte kolaski, ciężkie karety zw. żartobliwie „arkami”, równie ciężkie brankardy do dalekich podróży i podobnie ciężkie podróżne landary oraz królewskie ogromne nierzadko sześciokonne karoce.
Liczba powozów przerastała wyobrażenie niejednego z odwiedzających Warszawę.
Nie dziwiły też nikogo pojawiające się acz sporadycznie dwu i czterokołowe wozy zaprzężone w jeden lub dwa woły. Wszystkie mijały się z łoskotem. Niejedna też z osób poruszała się po mieście wierzchem, czyli konno.
Funkcjonowały też dryndy konne do wynajęcia – rodzaj dzisiejszych taksówek. Różnorakie pojazdy zaprzęgowe
Tu i ówdzie wśród zatłoczonych ulic przeciskały się prostej konstrukcji lektyki dźwigane przez drążników – nie zawsze trzeźwych – ubranych w jednakowe liberie z numerami, wyposażonych w dwie latarnie. Lektyka to rodzaj małej budki z drzwiczkami wyposażonej po obu bokach w dwa wystające z przodu i z tyłu drążki dla czterech noszących je „umyślnych”. Korzystali z ich usług co zamożniejsi klienci, a można je było również zamówić w centralnych punktach miasta, gdzie oczekiwały na klienta. Były w użyciu również prywatne – te były czasami bardzo ozdobne.
Dworska lektyka, służyły do przenoszenia osób (jednej lub dwóch) na krótkich trasach, chroniły przed niewygodami – niepogodą czy też nieczystościami zalegającymi ulice, gwarantowały pewien komfort podróżującemu. Były w użyciu – acz sporadycznie – również lektyki dwukołowe obsługiwane jednoosobowo przez pachołków dworskich. Wszystkie te środki transportu poruszały się po mieście wśród zwykłych pieszych bez ograniczeń i specjalnych przepisów. Krakowskie Przedmieście z widocznym po lewej stronie kościołem św. Krzyża oraz widoczna karoca. Mal. Canaletto, Kolumna Zygmunta w tle Krakowskiego Przedmieścia z widocznym powozem konnym. Mal. Canaletto. Przeprawy przez Wisłę, w obu kierunkach odbywały się promami, zimą zaś po lodzie saniami. Dopiero ok. roku 1776, w przedłużeniu ul. Bednarskiej pobudowano most tymczasowy na łodziach, który wraz z nastaniem zimy likwidowano.
Na uwagę bystrego obserwatora życia codziennego Warszawy zasłużyły będące w użyciu – bardzo rzadko widziane na drogach – głównie w klasztorach, pałacach, dworach i większych izbach co bogatszych mieszczan tzw. kolaśne krzesła (słowo prawdopodobnie pochodne od kolaski) – rodzaj krzesła z czterema kółkami, niejako protoplasty dzisiejszych wózków inwalidzkich. Podróżowanie po Warszawie w tamtych czasach zapewne nie należało do najprzyjemniejszych.
O niewygodach i udrękach życia w stolicy w następnym numerze.*
Niejedna dzisiaj osoba, niezależnie od tego czy jest tylko przejazdem w Warszawie czy jest jej stałym mieszkańcem, odczuwa duży dyskomfort choćby z powodu trudności komunikacyjnych – m.in. stałe remonty dróg, budowa i rozbudowa miasta – ogólny zgiełk, którego skutki przyprawiają o bóle głowy. Podobne problemy przeżywa nasz gród pod względem higieny.
A jak wyglądało to w epoce stanisławowskiej. To w jakich warunkach żyło się w ówczesnej Warszawie i co zwracało uwagę odwiedzających nasze miasto, nie da się skwitować jednym zdaniem, wymaga to szerszego opisania.
Niewygody i udręki
Trakty piesze ciągnące się wzdłuż pierzei domostw, a także drogi komunikacyjne dla różnorakich zaprzęgów konnych, rozdzielone rynsztokami były – choć nie wszystkie – brukowane. Nie łatwo też było poruszać się po nich. Brama staromiejska – po stronie Dekerta – kamienicy pod numerem 38. Widoczny bruk oraz kanał ściekowy w obudowie drewnianej. Mal. Aleksander Gierymski Panował tłok. Jeden z kronikarzy odnotował;
…Nie dość ścisku ulicznego to jeszcze tamują ruch brukarze kładący tu i ówdzie swoje „kocie łby”… inaczej bruk.
Jedną z przyczyn ich napraw i wymiany były m.in. kłody drewna opałowego wleczone za wozami po bruku, które wyrywały go z podłoża.
Miały w tym swój udział także wozy ładowne, ciężkie bryki furmańskie, powozy podróżne… Tworzyły się głębokie wyrwy i rozpadliny wypełniane wodą deszczową, mocno dając się wszystkim we znaki. Wozy łamały osie i koła tarasując przejazd innym. Przy obfitych ulewach miały miejsce permanentne podtopienia suteren i piwnic.
Warszawa przy tym grzęzła w nieczystościach – odpadkach z kuchni i rzeźni, wszelkiej gnijącej zieleninie, ludzkich i zwierzęcych ekskrementach i urynie. Piesi, którzy poruszali się po ulicach w obrębie swojego miejsca zamieszkania, nie raz brnęli niemal po kalana w brei, a ci w powozach nierzadko po osie tonęli w tym błocie i fekaliach.
Podczas padającego ulewnego deszczu, przechodnie aby uniknąć ugrzęźnięć w ulicznych nieczystościach chodzili po deskach kładzionych na ziemi i brukowanych traktach. Zdarzało się, że deski nie wystarczały by można było dostać się na drugą stronę ulicy z powodu zalegających grubą często półmetrową warstwą ścieków. Stąd też przystosowywano specjalne wozy konne do przewozu ludzi z jednej ulicy na drugą. Przeprawa omnibusem przez ul. Królewską po ulewnych deszczach Owe deski szybko ulegały zniszczeniu, co powodowało ich wymianę raz na kilka lat (jeśli nie częściej).
W upalne dni zaś, po każdorazowym przejeździe powozów, z dróg unosił się duszący kurz wypełniając gorące powietrze, jednocześnie dostawał się przez nieliczne otwarte okna (reszta była zaryglowana na stałe) do pomieszczeń mieszkalnych. Zewsząd dawał się wyczuwać wszechobecny „smród” – fetor.
Kolejną niedogodność stanowiły permanentne remonty dachów… zdarza się, że lecą kawałki dachówek, a z drewnianych rusztowań deska się zsunie i z łoskotem o bruk uderzy… ostrzegając o bliskości śmierci.
Łatwo też było o nieszczęście na drogach. Niejeden raz w ciasnych uliczkach Starego Miasta, przy mijaniu się dwóch pojazdów konnych, gdzie jeden woźnica nie chciał ustąpić miejsca drugiemu – honor i ułańska fantazja obu, stawały często na przeszkodzie, następowała kraksa. Skutkiem tego dochodziło nawet do wywrócenia się zaprzęgów.
Najczęściej jednak wypadkom ulegali piesi. Byli potrącani i tratowani przez konie, doznawali ciężkich kontuzji, strach było przejść ulicą bo czasami groziło to śmiercią. Nieuregulowany prawem sposób przemieszczania się po ulicach powozów konnych i pieszych, sprawiał, że każdy poruszał się jak mu było wygodnie. Nieodosobnione były przypadki, kiedy idąca szeroką ławą do miejsca pochówku tłuszcza
pogrzebowa – niosąca na ramionach nieboszczyka w trumnie wpadała w kolizję z szybko nadjeżdżającym z za zakrętu pojazdem konnym. Trudno opisać co się wtedy działo.
Przez cały rok na ulicach i traktach pieszych zalegały zwały zwożonych drewnianych bali służących jako drewno opałowe do kuchni i piców.
W oczach przybyszów wspomniane kłody drewna sprawiały wrażenie, jakby to był materiał służący do budowy domów.
Hałaśliwość miejska.
Z wielu ulic Starej i Nowej Warszawy od świtu do nocy zewsząd dobiegał zgiełk i wrzawa, wśród których za dnia dochodziły głosy przekupniów i przekupek, drobnych handlarzy oraz żebrzących o jakowyś grosz biedaków. W tym staromiejskim tyglu mieszały się: hurgot kół powozów, stukot ciągnionych po bruku kłód drewna, okrzyki woźniców, tętent koni, ujadanie bezdomnych psów… Nie raz, nie dwa wąskimi uliczkami pędzono stada kwiczących i beczących zwierząt hodowlanych. Z pozostawiających po sobie wyraźne ślady z rzadka uprzątane. Od świtu do późnego zmierzchu mieszkańcom dawało się we znaki nieprzerwane brzęczenie czeladniczych młotków i kowadeł niby jakiś nieustający, nieskończony koncert cykad, który wokół rozbrzmiewał.
Uzupełniała tę muzykę donośnie miedź brzęcząca od młotków kotlarskiej czeladzi. Wtórowały im mularskich (murarskich) głośne uderzenia oskardów, dźwięki ciesielskich toporów pracujących przy więźbach dachowych cieśli oraz grzmiące od świtu do nocy ze wszystkich stron dzwony rytmicznie odmierzające czas – przypominające o modlitwie, oznajmiające również o odejściu zmarłych oraz żywym na trwogę. Na domiar złego, każdego ranka do tego zgiełku dołączał chór przeraźliwie piejących kur.
Po męczącym dniu, utrudzonemu człowiekowi, nocny odpoczynek w pomieszczeniach pełnych zaduchu i zadymienia nie przynosił zbawczego ukojenia. W mieszczańskich izbach i poddaszach (facjatach) czy suterenach, bez poduszki przy uszach trudno było zasnąć. Na domiar złego, w nocy tupot drobnych kroczków biegających po pokojach nieproszonych gości (myszy i szczurów) nie pozwalał na spanie.
Warunki higieniczne w szpitalu – XVIII w.
Nie lepiej było w szpitalach. Warto przypomnieć, iż jedynym czynnym w XVIII-wiecznej Warszawie szpitalem był szpital pod wezwaniem św. Ducha przy ul. Długiej 13 (działający do 1825 r.).
Jeszcze gorzej było wiosną, kiedy przed świtem przy wtórze kociej muzyki dachowców – kotów pospolitych, nie sposób było dokończyć ledwie zaczętego snu. Nierzadko także wracający z pobliskich wyszynków „pod dobrą datą” hultaje, śpiewem i okrzykami oznajmiali wszem i wobec o swojej obecności.
Dla niecnej rozrywki w noc ciemną młodzi ludzie z krócic (krótka broń palna) strzelali raz po raz w okna tłukąc szyby i dziurawiąc okiennice.
Porzucone łuczywa
Płonące łuczywo nie rzadko wzniecały pożar trawiąc drewniane domy przenosząc się z jednego na drugi. Ludzie krzyczeli ogarnięci strachem i rozpaczą widząc jak tracą swój dobytek. Tylko bogaczy – choć nie zawsze – omijały pożogi i wszelkie trudy dnia codziennego, wszak zażywali spokoju i wytchnienia poza murami miasta. Tak wspominał swój pobyt odwiedzający nasz gród jeden z przybyszów. Egipskie ciemności. A tak wyglądało życie nocne warszawiaków i tych co bawili w stolicy. Warszawa tamtego okresu należała do najciemniejszych stolic Europy.
Do połowy XVIII wieku nie było żadnego oświetlenia ulic, acz z początkiem tegoż stulecia, poczęły tu i ówdzie pojawiać się nieliczne latarnie olejowe i oszklone kinkiety na różnorodnych wysięgnikach mocowane do murów kamienic. Poza nimi, łuczywa dalej spełniały swoją podstawową rolę jako źródło sztucznego światła. Te płonące pochodnie, umieszczano w specjalnych metalowych, lub drewnianych uchwytach mocowanych do ścian domów i murów. Jak nabożne kaganki słabym światłem oświetlały fragmenty głównych ulic i bramy prywatnych posesji.
Jednak ogólnego oświetlenia było brak. Zawieszony na murze ozdobny kinkiet do lampy olejowej Nieco lepiej pod tym względem wyglądały najbliższe okolice Zamku Królewskiego. Także, niektóre ważniejsze place otrzymały oświetlenie, choć równie słabe. Korzystanie z tego rodzaju oświetlenia należało do luksusu. Koszty związane z nabywaniem oliwy do lamp i świec woskowych były nie na każdą kieszeń. W osiemnastowiecznej Warszawie i daleko późniejszym okresie, po zmroku, co jakiś czas, dało się słyszeć dobiegające z ulicy wołanie zmierzającego do swojego domu spóźnionego mieszkańca: idzie się, idzie się !, co oznaczało tyle, żeby wylewający z okien wszelkie nieczystości w postaci brudnej wody po zmywanych naczyniach, po umyciu się itp. – co było powszechną praktyką – zwrócili baczną uwagę na idących pod ich oknami przechodniów.
Skutki bywały różne. W nocy, w mieście było ciemno, ponuro i strasznie. Nie pomagało w oświetleniu ulic słabe światło z palących się świec czy kaganków, w niektórych tylko mieszkaniach i salonach. Stosowanie zaś łuczywa do oświetlenia pomieszczeń z racji zagrożenia pożarowego było zabronione. Stąd też, nie każdy miał odwagę samemu poruszać się po ulicach, gdzie nie wiadomo kiedy można było przy okazji zostać ograbionym i poturbowanym.
Wyjątek stanowili konni lub zamożniejsi piesi wracający o późnej porze z pałacowych balów i uczt, lub gospód w asyście pachołków miejskich oświetlających drogę łuczywami bądź lampami olejowymi. Magnaci poruszający się o nocnej porze powozami, mieli własną asystę z oświetleniem (łuczywa, lampy oliwne), które wygaszano w kamiennych przy wejściu do Pałacu Biskupów Krakowskich przy ul. Miodowej 5. XVIII-wieczne gaśniki do gaszenia pochodni przy bramie wschodniej Pałacu Raczyńskich przy ul. Długiej 7. w Warszawie Dopiero u schyłku XVIII w. w Warszawie wraz z zainstalowaniem większej liczby latarń pojawili się dbający o nie pierwsi latarnicy.
Czysta woda i ścieki.
Bliskość Wisły, nie oznaczała łatwego dostępu do wody pitnej. Tę zaś pobierano zazwyczaj z lokalnych niegłębokich studni, małych ujęć wodnych – cieków bądź strumieni. Jej smak i jakość pozostawiała wiele do życzenia. Jej braki mocno dawały się mieszkańcom we znaki, a do tego jeszcze – przy nieistniejącej w praktyce sieci kanalizacji – zanieczyszczenia w postaci wszelkich nieczystości zwykle płynęły rynsztokami. Rynsztoki zaś z braku odprowadzania ścieków były najczęściej przepełnione i zatkane, co w znacznym stopniu utrudniało normalne funkcjonowanie miasta.
Na domiar złego przez blisko 400 lat do poł. XVIII w. funkcjonowało pod nosem króla, na zapleczu Zamku Królewskiego przy ul. Brzozowej wielkie wysypisko śmieci zw. Gnojną Górą (Gnojową Górą), z której unosił się straszliwy odór, i która była siedliskiem – wylęgarnią szczurów i myszy oraz wszelkiego robactwa.
Fragment Planu de la ville de Varsovie 1762 z widoczną – Gnojową – Gnojną Górą Ta śmieciowa góra rozrosła się do tego stopnia, że groziła zniszczeniem domostw leżących poniżej i jej bokach. Uchwałą rady miejskiej z roku 1772 zakazano powszechnego korzystania z niej. Jednak na nic się to zdało. Dalej, choć w niewielkim stopniu była użytkowana. Codzienne życie mieszkańcom Warszawy utrudniał nadto gryzący dym z kominów i wyziewy zatruwające powietrze. Nagromadzenie tak ogromnych ilości odpadów – nieczystości skutkowało rozwojem wirusów i bakterii. Niejeden obywatel naszego grodu z tego powody zapłacił za to własnym życiem. Stan taki trwał niestety przez całe dziesięciolecia wieku XVIII, aż do „rewolucji” wodno- kanalizacyjnej (pod koniec XIX w.).
Tak więc wydawać by się mogło, że to bardzo odległe czasy, a jednak zwarzywszy na fakt, że dopiero w XIX stuleciu za sprawą Sokratesa Starynkiewicza i Williama Lindleya Warszawa została skanalizowana i otrzymała filtry, nie było to aż tak dawno.
Za własną potrzebą.
Niestety w nadwiślańskim grodzie królewskim – naszej stolicy, panowała niczym nieskrępowana anarchia wypróżnieniowa. W ramach „udogodnień” sanitarnych, mieszkańcy na ogół korzystali z ustępów podwórkowych, zazwyczaj pozbawionych jakichkolwiek zamknięć, często bez drzwi. Wokół unosił się silny fetor. Ich stan stanowił poważne zagrożenie dla użytkowników. Owe przybytki rzadko odkażane, cuchnące, jeszcze rzadziej wyposażone w drewniany sedes – najczęściej gnijący lub deskę do stania z otworem kloacznym, nie przynosiły chluby miastu. Lokalizowane były m.in. w narożach podwórek, lub innych nadających się do tego celu miejscach. Ekstrementy z latryn najczęściej zbierano do beczek, lub specjalnych dołów, czy jam kloacznych. Odbiorem nieczystości z tych miejsc – na ogół nieregularnym – zajmowali się szambiarze wywożący swoimi beczkowozami ich zawartość poza strefę śródmiejską.
Nieodbierane regularnie nieczystości kloaczne, a także inne nieczystości – pomyje, różne zlewki wylewano bezpośrednio na podwórza, które zazwyczaj spływały wąskimi otwartymi kanałami do rynsztoków. Od strony ulic pokrywane były deskami, które szybko niszczały i zapadały się. (patrz obraz Al. Gierymskiego – Brama staromiejska.) W przypadku braku połączeń odpływów z podwórek z rynsztokami obowiązywała nieformalna „zasada” – wszystkie nieczystości na ulicę. W kamienicach bogatszych, elegantszych ustępy znajdowały swoje miejsce w sieniach lub pod schodami. Najczęściej jednak swoje potrzeby załatwiano w mieszkaniach do nocników lub innych naczyń (także kuchennych), których zawartość – po zmroku, lub w nocnej porze wylewano za okna, stąd też m.in. przywołane wcześniej uliczne wołania przechodniów: idzie się, idzie się ! tych, którzy chcieli uchronić się przed oblaniem. Załatwiano swoje potrzeby także tam gdzie popadło, bez skrępowania nie uznając tego za coś niestosownego.
Jednym słowem w stolicy pod tym względem obowiązywała nie ograniczona swoboda.
Niestety, brak miejsca nie pozwala odnieść się do wielu innych interesujących aspektów życia codziennego warszawian za czasów ostatniego króla Stanisława Augusta, choć ten krótki opis – być może – skłoni niektórych naszych Czytelników do pogłębienia wiedzy na ten temat.
Zygmunt K. Jagodziński