Wychowałem się pomiędzy Warszawianką i Królikarnią, na mokotowskiej Skarpie zarośniętej wówczas wielkimi chaszczami. Na dole stawy, potok wypływający z drenów u podnóża zbocza, ruiny starych betonowych basenów pływackich (tych przy kanale), lochy Królikarni. Lochy były zresztą też w podziemiach Pałacyku Szustra, to trochę dalej, ale tam też się zapuszczaliśmy, szukając przy okazji broni z II wojny światowej w Morskim Oku i zapewniam Was, że… była. Kiedyś Milicja Obywatelska odmulała ten staw, szukali tam jakiegoś trupa i zanim dorośli się zorientowali, kumpel podwędził ze szlamu potężnie zardzewiały pistolet.
Nie wiem, czy wiecie – Morskie Oko ma podwójne dno. Kiedyś wszyscy o tym wiedzieli. Mieliśmy w podstawówce pogadanki na te tematy. I to nie raz. Grozą wiało. To była specjalna akcja po tym, jak gdzieś w Polsce utopił się jakiś dzieciak. Nauczyciele ostrzegali nas, że w takich miejscach nie wolno się kąpać. My wiedzieliśmy więcej. Na samym dnie leży zatopiony tygrys z II wojny światowej. Wiedzieliśmy to na pewno. I to ze szczegółami. Kilku z nas miało starszych braci…
Wtedy na Skarpie pasły się nie tylko krowy, ale nawet owce (początek lat siedemdziesiątych), a w ceglanych domach przy Warszawiance były kury i klatki z królikami. Autentycznie, w niedzielę o dziewiątej rano człowiek nie wiedział, czy kogut pieje zza okna, czy z telewizora :). Zresztą sam kompleks Warszawianki był olbrzymi i do końca przez nas nigdy nie spenetrowany. Robiliśmy też wyprawy do ruin Żółtej Karczmy na Wilanowskiej, a nawet w okolice olbrzymiego klasztoru dominikanów na Służewie (też przyklejonego do Skarpy). Ponoć jest tam ukryte wejście od tyłu. No i była skocznia narciarska, taka prawdziwa, stalowa, wielka. Latem narciarze zjeżdżali tam po takich grubych włosach z igielitu.
W tym klasztorze kiedyś nas złapali. Przecież nie będziemy normalnie wchodzić głównym wejściem, zresztą nawet nie próbowaliśmy, bo za komuny panował powszechnie pogląd, że zasadniczo to nic nie wolno, a już na pewno nie małym dzieciom. Zamiast awantury urządzili nam wycieczkę i oprowadzili i po terenie, i po samych zabudowaniach (a było co zwiedzać). Na koniec „w nagrodę” pomodliliśmy się na kolanach wszyscy wspólnie z braciszkami przed jakimś sławnym obrazem. Tak więc wyszliśmy z tego nawet lekko… uduchowieni (czytaj: upiekło nam się). Z opowieści braciszków interesowało nas przede wszystkim to, jak w klasztorze w czasie wojny stacjonowali Niemcy. I to z ciężką artylerią!
Za to w mojej SP36 (Tyniecka, na tyłach naszej komendy dzielnicowej) był z tyłu tajemniczy zarośnięty ogród. Gdy byliśmy mali, wydawał się wielki. Sprzątaliśmy go na pracach społecznych raz w roku, poza tym szybko zarastał… Kurczę, powinien być dla nas inspiracją, a nie był. Nawet nie miał tajnego wejścia od tyłu, bo stało tam przedszkole. Lataliśmy do tego ogrodu tylko po piłkę na skróty przez płot (dyrekcja dbała o nasz rozwój fizyczny) ze szkolnego boiska, na którym nie było ani jednej trawki. Kopaliśmy w tym piachu godzinami. Jak już nie dawało się wytrzymać w upale, chowaliśmy się na chwilę pod wielkim kasztanem, który dawał trochę cienia, ale po chwili znów szaleliśmy. Do domu wracaliśmy brudni. Ale my zawsze byliśmy brudni. Gdy za długo chodziliśmy nieubrudzeni, matki zaczynały podejrzewać, że coś kombinujemy. Z tego samego powodu niepokój u nich wzbudzał brak nowych strupów. Tak więc musieliśmy się starać, żeby ich nie martwić. W tym ogrodzie nie odwaliliśmy ani jednej akcji, a jednak… był w naszej wyobraźni miejscem do budowania odrzywolskich i niekłajskich zarośli i szklarni. W myślach powiększaliśmy go dziesięciokrotnie. W ogóle nasza rzeczywista szkoła mieszała się nam z tą jedną, fikcyjną, uniwersalną szkołą ze wszystkich książek Niziurskiego. Może dlatego, że nasza trzydziesta szósta była jednak do tamtych szkół w jakiś sposób podobna?
Najgorsi uczniowie chodzili codziennie za karę po mleko do mleczarni na Wielicką na tyłach Komendy Głównej ówczesnej Milicji Obywatelskiej. To było prawie kilometr. Trzeba było w obie strony, nieważne – lato czy zima, ciągnąć wielki, ciężki wózek z butelkami. Dostawało się za to na miejscu lody – ile kto dał rady zjeść. Gdy dyrekcja zorientowała się, że jest to nagroda w postaci opuszczania lekcji, wózek zaczęli ciągnąć… najlepsi uczniowie. Potem, z bliżej nieznanych powodów, wózek znów zaczęli ciągnąć najgorsi uczniowie, głównie ci najbardziej rozrabiający. Prawdopodobnie wytracali w ten sposób energię, która byłaby spożytkowana – przynajmniej z punktu widzenia dyrekcji – w mniej interesujący ją sposób.
Wtedy była w szkołach akcja zmuszania dzieci do picia mleka, zresztą o obrzydliwym smaku, bo lekko podgrzane szybko traciło swoje walory. Było podgrzewane, już w szkole, przez kilka godzin takimi wielkimi lampami, którymi normalnie ogrzewa się małe kurczaki. Lampy podnosiły temperaturę tylko o kilka stopni – w sam raz dla rozwoju bakterii. Ale może z tego powodu nasze pokolenie dzisiaj nie jest na nic uczulone? Musieliśmy je pić na przerwach komisyjnie przy nauczycielach. A w kiblach za komuny papieru nie było…
Były za to przyhary na suficie. Wiecie, kiedyś farby emulsyjnej za dużo nie było. Szkoła była wymalowana, jak większość budynków, farbą klejową. Pluło się na ścianę, robiło papkę, zatapiało w tym drugi koniec zapałki, zapalało i rzucało w stronę sufitu. Większość się przyklejała, a sufit w kiblu był usiany czarnymi plamami z kikutami spalonych zapałek. Dość ciekawy widok. Z tego, co pamiętam, to w mniejszym lub większym stopniu cały Mokotów był tym usiany, klatki schodowe, prześwity bramowe…, nawet u nas w blokach, tylko że u nas sufit był nisko, więc opalanie go było mało ambitne.
Obok na styku Malczewskiego z Puławską były ruiny niedawno zamkniętego warsztatu samochodowego, w którym z lubością wybijaliśmy okna, a nie było to łatwe, bo były z zatopioną stalową siatką. W ogóle sami prawie cały ten budynek rozebraliśmy, testując, co jest mocniejsze – gruby kij czy stalowa rura. Oczywiście starsi chłopacy nas przeganiali, bo to miejsce stało się bardzo popularne i wszyscy schodzili się w tym samym celu, ale co rozwaliliśmy, to nasze. Każdy chłopak powinien wiedzieć, co jest w środku (czegokolwiek) i jaka jest wytrzymałość każdego materiału.
Czy rzeczywiście destrukcja była naszym paradygmatem? Nie. Za głównym zejściem ze Skarpy, na końcu naszego osiedla (takie długie schody z poręczami), zaczynał się potok. Dzisiaj to jest rowek odwadniający, o ile jeszcze płynie. Wtedy był niewiele większy. Ale myśmy byli mali, a to była największa rzeka w okolicy, na której stawiało się tamy. Kopaliśmy gołymi rękami, robiliśmy kanały, zalewy i sztuczne jeziora, tamy o różnych konstrukcjach ze wszystkiego, co leżało wokół. Wymyślne i skuteczne konstrukcje. Gdy raz to miejsce odkryliśmy, lataliśmy tam codziennie prosto ze szkoły. Wiadomo – woda wciąga. Po paru godzinach była tam istna kaskada. Na koniec był potop… Dwudziestocentymetrowa fala zalewała i rozbijała wszystko na całej 50-metrowej długości tego cieku. Czyli jednak destrukcja. No ale w telewizorze załoga „Rudego” zalała Niemcom całe miasto. Nie mogliśmy być gorsi.
Oczywiście eksplorowaliśmy budowę nowych basenów na Warszawiance (wówczas jeszcze odkrytych, bo na aquapark przerobiono je 25 lat później). Wtedy po raz pierwszy zaznajomiliśmy się ze styropianem i jego rozmaitymi możliwościami (przede wszystkim sprawdzaliśmy jego niską klasę palności). Ze stacji benzynowej kradliśmy plastikowe butelki po oleju (wtedy też łatwo palne) i robiliśmy pochodnie z płonącymi kroplami plastiku – bawiliśmy się w ten sposób w bombardowanie Berlina (wiadomo, jesteśmy pokoleniem Czterech Pancernych). O podpalaniu suchej trawy na Skarpie nie ma co wspominać. Podpalaliśmy ją ciągle. Do dziś lubię zapach tego dymu. Nie uwierzycie, ale gdy prosiliśmy przechodzących dorosłych o zapałki, to dawali ze zrozumieniem. Panował wtedy powszechnie pogląd, że wypalana trawa się użyźnia. Raz jednak płonęła cała Skarpa – od Dolnej do Idzikowskiego (to wtedy, gdy odkryliśmy właściwości palne tych butelek). Tak. Płonęła cała. Przy tym podpalenie śmietnika na Okolskiej to już za bardzo cieszyć nie mogło, aczkolwiek w nagrodę mogliśmy obserwować dwa wozy strażackie w akcji.
Testowaliśmy też wytrzymałość pancernych (podobno) szyb w nowo budowanej hali Warszawianki. Wiecie, chłopaki interesują się techniką. Ten wąski, przezroczysty pas na dole, niczym nieosłonięty od wnętrza hali powinien być mocny (bo reszta była zasłonięta kotarami i siatką). Miano tam grać i w siatkę, i w kosza, i w ręczną. Bardzo nas to inspirowało. Czyżby projektanci czegoś nie dopilnowali? Musieliśmy to sprawdzić. Poleciało sporo gruzu, w końcu kumpel pokonał opór materii takim wielkim drągiem. Projektant jednak rzeczywiście czegoś nie dopilnował, bo szklana elewacja na zewnątrz była już znacznie mniej odporna. Tłukła się jak szklanki. I ta wielka radość później u św. Michała na obowiązkowej spowiedzi w pierwszy piątek miesiąca, że wreszcie było się z czego spowiadać (poszło kilka szyb). Leciałem do kościoła jak na skrzydłach. No bo ile razy można się spowiadać z jeżdżenia na gapę i przezywania koleżanek? Wymyślaliśmy grzechy na siłę.
Prawdziwy mężczyzna musi zbudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna. Ale przedtem każdy młody chłopak musi coś zbić. Ja rozwaliłem na elewacji taką wielką kolorową taflę. Mam to. Jest w moim chłopakowskim CV i nikt mi tego nie odbierze. Bez tego moja młodość nie byłaby w pełni zaliczona. Co prawda standardowo wybija się szybę na podwórku i ucieka przed dozorcą. Ale gdzie prawdziwe podwórka na tym blokowisku? Dozorcę też ledwo kojarzyliśmy. Trzeba było sobie radzić inaczej. Oczywiście uciekaliśmy. Nawet nie patrzyliśmy, czy nas ktoś gonił, bo zawsze nas ścigano. Jak nie poszkodowani, to starsi chłopacy, którym zabieraliśmy „zabawę”, bo wielu numerów nie dało się zrobić dwa razy. Wtedy to oni, bandziory, robili za tych grzecznych i pomagali dorosłym w wyłapywaniu nas. Acha, żeby nie było, wszyscy byliśmy z dobrych domów. Żadna patologia.
Zresztą chcieliśmy być dobrzy. Jeden z działów Teleranka to była Niewidzialna Ręka. Kontur faceta z zaciemnioną twarzą, ponury głos, taki tajemniczy, były i raporty, i chyba jakieś legitymacje nawet… Jak się zrobiło dobry uczynek, to należało zostawić wizytówkę w postaci kartki z odciśniętym śladem dłoni i nic nikomu nie mówić. Nie wiem, kto to wymyślił, jakoś ciężko uwierzyć, żeby ta akcja miała wielki odzew, ale oficjalnie była ponoć bardzo popularna. Już widzę, jak dorosły natrafia na znak Niewidzialnej Ręki – w realnym świecie chyba raczej Czarnej Ręki. Apopleksja albo zawał, zanim zdążyłby sprawdzić, co tam dzieci narozrabiały, a może i nawet nieporadnie dobrego zrobiły. Zwołaliśmy naradę. Ale tak: ławki nie naprawimy, bo się nie znamy, a jak zaczniemy coś przy niej kombinować, to na bank wyleci dozorca z miotłą, węgla do piwnicy staruszce nie zrzucimy z tych samych powodów (były jeszcze wtedy takie domy po drugiej stronie Puławskiej), a o skopaniu komuś działki to już w ogóle lepiej nie mówić, chyba że w nocy, ale, co dziwne, w nocy przeważnie… spaliśmy. Ustaliliśmy, że to jednak nie dla nas i postanowiliśmy wrócić do tego, w czym byliśmy dobrzy.
Za naszych czasów na odwalanie numerów mówiło się zbyty, a my byliśmy… zbyciarzami.
Z czasem, ale to kilka lat później, ze św. Michałem zaczął konkurować (przez płot) Młodzieżowy Dom Kultury. W naszym przypadku głównie elektronika. Interesowało nas przede wszystkim podsłuchiwanie innych radiostacji (bo np. milicja czy straż nie były wtedy kodowane). Kumpel zrobił taki nadajnik, że po tygodniu przyszedł do nich któregoś popołudnia sąsiad, milicjant zresztą, z ostrzeżeniem, żeby syn poszukał sobie innego hobby. Państwowa Inspekcja Radiowa, jak to się wtedy nazywało, namierzyła nas. Władza kiedyś była czujna! A podsłuchiwanie szybko nam się znudziło, bo za komuny nie trzeba było kodować transmisji – i tak leciały głównie trzaski i szumy, a milicjanci wydawali zrozumiałe chyba tylko dla nich tajemnicze odgłosy gębowe. Z naszej strony nadawaliśmy morsem. No ale zabawa się skończyła. Z tego, co pamiętam, tym razem chyba nawet nie było bicia. Stary kumpla był mechanikiem i naprawiał milicjantom samochody.
12-piętrowe bloki miały ciekawe właściwości. Jechało się windą na ostatnie piętro i przez szybę (tak, tak, kiedyś windy miały szyby) obserwowaliśmy wloty do zsypu. Następnie ze wszystkich pięter zbieraliśmy butelki (był taki zwyczaj, że butelek się nie wyrzucało, tylko wystawiało obok) i za zarobione pieniądze kupowaliśmy dużo saletry (i kradliśmy mamom bezcenny cukier) na świece dymne albo robiliśmy kopcia z celuloidowych linijek, które w szkole nam się podejrzanie szybko „zużywały” (wtedy kradliśmy z domu bezcenny papier toaletowy do owijania tych linijek). Dzisiaj linijki robi się z octanu celuloidu – więc nie macie co próbować, he he. Nie to pokolenie. Tak samo piłeczki ping-pongowe czy stara taśma filmowa. Szło wszystko. Ale zapomnijcie – dzisiaj to już nie działa.
Strzelaliśmy też ze śruby (ciekawa technika, ale chyba nie będę podawał szczegółów). Brało się dwie duże śruby, znaczy kradło na złomie, do którego szkoła nas wysyłała raz w roku (znowu z tym wózkiem) oraz równie dużą nakrętkę. Potem gotowy zestaw rzucało się i uciekało, bo wybuchające śruby leciały w różne strony jak kartacze. No ale jakimś cudem wszyscy żyją. Niedawno nawet ktoś prosił mnie o pokazanie, jak się w to wtedy bawiliśmy. No sorry… Dzisiaj bym się nie odważył. Głupota jednak mija z wiekiem. Szkoda, że tak późno…
Jak ocieplano nasze budynki, kumpel ukradł całe pudełko amunicji do wstrzeliwania kołków w beton. Całe osiedle potem w to waliło przez kilka dni kamieniami i strzelało. Aż dorośli wychodzili na balkony, bo w końcu ten sylwester o ciepłej porze roku zaczynał ich niepokoić. Potrafiliśmy też sobie radzić, jak było mało saletry. Brało się zakrętkę od butelki wódki, pchało do środka mieszaninę i zakrywało na wcisk jakimś kartonikiem. W zakrętce dziurka scyzorykiem i robiło się z tego bączki albo rzucało. Potrafiło nawet daleko polecieć, tak na kilkanaście metrów. Tu przynajmniej nie było strachu, że komuś łeb urwie.
Co roku było święto palenia choinek z całego osiedla 12-piętrowych bloków mrówkowców po 155 mieszkań w każdym. Budynków było osiem. Nie wyobrażacie sobie, jak wielkie wtedy paliliśmy ognisko na Skarpie. Byliśmy ekologami, zanim ktokolwiek o tym słyszał. U nas nic nie mogło się zmarnować. Najwyżej przyspieszona utylizacja.
A wyglądało to tak: Kiedyś lud bardziej przestrzegał tradycji, a graniczną datą było Matki Bożej Gromnicznej. Tak więc któregoś dnia pod koniec stycznia albo na początku lutego jacyś chłopacy nie wytrzymywali i zaczynali ciągnąć przez środek osiedla uschnięte choinki. Wiadomo gdzie – za wielkie kasztany (one już wtedy były wielkie), tam gdzie były ruiny byłej bazy robotników budujących nasze bloki. Za komuny się nie sprzątało. Resztki tej bazy tkwiły tam jeszcze przez wiele lat ku naszej uciesze. No więc zaraz reszta chłopaków robiła to samo. Kiedyś w każdym domu stała prawdziwa wielka choinka. To był jeden z niewielu towarów niedeficytowych, choinek za komuny na święta nigdy zabraknąć nie mogło. Policzmy: 8 razy 155, odejmijmy powiedzmy 10%, to i tak ponad tysiąc drzewek! I to wszystko płonęło jednego dnia. Dozorcy nas błogosławili. Jeśli ktoś przegapił akcję zbierania choinek, to widząc, że podwórka między blokami opustoszały, a kiedyś nawet zimą bawiliśmy się na dworze, wiedział, że coś się dzieje na Skarpie (no bo gdzie?). Poza tym łunę było widać już od Puławskiej.
Acha, z czasem trzeba było zaczepiać dorosłych na ulicy i dawać im nasze ciężko zarobione pieniądze z prośbą, żeby kupili saletrę w sklepie z artykułami gospodarstwa domowego (ciekawe, że tam, a nie w spożywczym). Zapewniam – zawsze się ktoś znalazł. Ludzie kiedyś byli życzliwi, a dorośli rozumieli potrzeby młodzieży. Z tego samego powodu byliśmy spaleni w naszej aptece (nadmanganian potasu). Tylko pył aluminiowy w chemicznym koło stacji benzynowej sprzedawano nam bez zastrzeżeń. Malowało się tym rury. Natomiast władze chyba poszły po rozum do głowy, bo z czasem nadmanganian zaczęto sprzedawać w tabletkach. Klęliśmy, ale ucieraliśmy te cholerne tabletki na pył. Potem ręce całe fioletowe. A potem… matki przy sobocie sprzątały nasze pokoje i się dziwiły, skąd ta szmatka cała fioletowa. „Przyznaj się, znów coś robiliście!”. Kurczę, ile my wtedy mieliśmy zaciętości… Żeby oblecieć połowę aptek na Mokotowie, bo to były malutkie torebeczki, a już przy zakupie dwóch opakowań panie magister zaczynały coś podejrzewać.
Z tym pyłem aluminiowym to oddzielna historia. Odkryliśmy, że jak rozerwać papierowe opakowanie i podpalić krawędź torebki, to przy potrząsaniu leciały całe snopy iskier! A jak się całe opakowanie wysypało na raz…, to lepiej nie mówić. Oślepiająca chmura na dwa metry. Mieliśmy też fazę na benzynę do zapalniczek (bo normalnej nawet litra by nie sprzedali gówniarzom na naszej stacji), a kioskarka dawała (dla taty). Szło się do kumpla na 11 piętro, lało zawartość buteleczki 250 ml do metalowego kubka i podpalało. Paliło się zwyczajnie. Ale jak się wylało płonącą zawartość za jednym zamachem, to w nocy leciały takie fajne niebieskie światełka do ziemi. Zupełnie jak świetliki. Co się działo na ziemi, sami sobie dopiszcie. Kumpel mieszkał nad wejściem do budynku i nad śmietnikiem, tak że szczęście nam dopisywało. Nikogo wychodzącego z klatki nie podpaliliśmy. A może nic poważniejszego się nie wydarzyło, bo zaraz mieliśmy kolejne nowe pomysły? (Kredyt u Tego Na Górze to nasze pokolenie ma mocno nadwerężony).
Były oczywiście również korki. Były naszym najczęstszym zakupem (oprócz pańskiej skórki) na coniedzielnym targowisku przed wejściem do św. Michała. Te stragany to był niecodzienny widok w szarej komunistycznej rzeczywistości. Wata cukrowa, lizaki, donaldy (te z historyjkami – potem w szkole była ich giełda), ale wszystko w nagrodę dopiero po wyjściu ze mszy świętej. Że też władza na to pozwalała… No ale to było z drugiej strony ogrodzenia, na dziedzińcu przed kościołem. Korki to był taki wkład do korkowca. Dziesięć razy bardziej skuteczny od kapiszonów stosowanych w plastikowych rewolwerach. Wkład gruby na centymetr. Materiału pirotechnicznego było tam niewiele, bo korek składał się głównie z otuliny z mielonego papieru. Trzeba było tę grudkę kalichlorku ostrożnie wydłubać, żeby nie wybuchło w łapach, i równie ostrożnie transportować. Te wypalone dziury w kieszeniach naszych spodni to głównie od tego. Rzucaliśmy je dziewczynom pod nogi, ale nie wykazywały naszego entuzjazmu. Ich rodzice tym bardziej. Potrafili się mścić w szkole za wypalone dziury w dziewczyńskich trzewikach i rajstopkach.
Zmieniliśmy taktykę i zaczęliśmy je delikatnie podkładać pod wycieraczki. Tu jednak problem: trzeba było się zaczaić na klatce, bo rozbrojony korek nie wybuchał, tylko się palił, a nie każda dziewczyna mieszkała na dole bloku. Chodzi o to, że na klatce schodowej dorośli wygrywali z nami pojedynki biegowe, mieli po prostu dłuższe nogi i mogli skakać po kilka stopni, tak więc ledwo wycieraczka zaczynała się dymić, my dawaliśmy w długą. Marna z tego satysfakcja. W dodatku starsi byli już zaprawieni w bojach z nami i wiedzieli, co robić. Nie patrzyli, co się dzieje, tylko od razu gnali za nami, a to, czy mieszkanie się pali, sprawdzali dopiero później. Jeden gonił nas aż do Skarpy. Zrezygnował, gdy przez największe krzaki zjechaliśmy na spodniach. Pewnie nie chciał zniszczyć swoich. No ale przeszło nam.
To były czasy, gdy dziewczyny pomału już przestawały być głupie (my jeszcze nie). Zaczęliśmy u nich bywać w domach. No ale ile można udawać grzecznych i opowiadać o szkole? Wpuszczały nas, tylko gdy rodzice byli w domu, a rodzice oczywiście również chcieli nas zapoznać. Męczarnie. Paru dziewczynom powrzucaliśmy prezerwatywy za tapczany, ale jakoś nie było odzewu. Odpuściliśmy. W dodatku w okolicznych kioskach woleliśmy tego nie kupować. Wszystkie sprzedawczynie zbyt dobrze nas znały, w większości zresztą i po imieniu, i kto nas wychowuje. Było duże ryzyko. Musieliśmy latać do prywaciarza aż na dworzec autobusowy za Parkiem Dreszera i w dodatku trzeba było trafić na faceta, a nie na babkę, bo ta też nas przeganiała. Tak więc doceńcie nasze poświęcenie.
Prezerwatywy wrzucaliśmy dziewczynom zapaczkowane, bo baliśmy się je otworzyć. W końcu, gdy jeden to otworzył, zebrało nam się na wymioty. Nie wiem, z czego to wtedy produkowano, potwornie grube i obślizgłe. Rozmiar też jeden, taki „na zapas”. Artykuł chyba tylko dla desperatów. Odebrało nam to ochotę na przedwczesną inicjację i ehm…, mam nadzieję, że żadna z koleżanek też nie zajrzała do środka. To był porażający widok dla dwunastolatka. No… powiało trochę horrorem.
Zaczepialiśmy dorosłych również z innego powodu. No może nie tych w wieku naszych starych, bo u nich byliśmy spaleni, ale takie dobre, starsze babcie już tak. Byliśmy grzeczni, dobrze nas wychowywano, więc pytaliśmy się jednej czy drugiej babci (tak nas uczono, jak czegoś potrzebujemy, to się pytać), czy może nam dać pięć złotych na paliwo do zapalniczek. W tamtych czasach pojęcie kieszonkowego nie było jeszcze tak popularne, a w każdym razie tym młodszym pieniędzy do ręki rodzice przytomnie nie dawali. Chyba że na zakupy. Tak, każdy z nas odwalał pańszczyznę czy to w spożywczym, warzywniaku na rogu, czy w punkcie przyjęcia bielizny do pralni. Stało się godzinami. A przynajmniej kwadransami. Dziewczynki miały gorzej – stały pod mięsnym dużo dłużej. I bardzo dobrze! Takie wspaniałe, grzeczne i… cierpliwe, to niech mają za swoje! No więc starsze panie dawały nam pieniądze na nasze wiecznie niezaspokojone potrzeby. Zapewne potem niejedna staruszka rozdygotana wracała do domu, dziękując Panu Bogu, że jej całego portfela w biały dzień na ulicy nie zabrali. Ale to nie nasza wina! Rodzice powinni zastanawiać się nad tym, co mówią do swoich pociech.
Inną zaletą 12-piętrowych budynków była obecność czterech mieszkań bezpośrednio przy każdej z obu klatek schodowych. Zbiegaliśmy z ostatniego piętra i dawaliśmy z kopa w drzwi łącznie ośmiu mieszkań na każdym piętrze oraz waliliśmy w mechaniczne dzwonki, takie gongi (wtedy na naszym osiedlu nie było jeszcze elektrycznych dzwonków). Tak więc musiała to być zgrana ekipa ośmiu chłopaków (dziś powiedzielibyśmy – bandytów), z których każdy miał do „obsłużenia” jedno mieszkanie na piętrze. Kończyliśmy na drugim. Oczywiście porą popołudniową, gdy wszyscy byli już w domach po pracy. Na parterze zatrzymywaliśmy się zdyszani i słuchaliśmy wspaniałych dyskusji. Szkoda, że wtedy nie było magnetofonów, w każdym razie nie były powszechne. To był w wykonaniu mieszkańców prawdziwy Teatr Faktu i Sensacji. Przysłuchiwaliśmy się z wielką satysfakcją komentarzom na nasz temat. Potem oczywiście uciekaliśmy, bo wróg zaczynał schodzić.
Ale czy rzeczywiście byliśmy tacy źli? Między blokami grało się albo w kwadraty (kopanie piłki nad spoinami w asfalcie), albo w gogę (takie obijanie piłki o półmetrowy murek). No bo gdzie indziej? Obie gry wymyśliliśmy sami, wykorzystując to, co było na ziemi między budynkami. Niestety był problem. W jednym z bloków na 10 piętrze mieszkała walnięta stara panna, ponoć kuratorka pracująca w milicji. Rzucała w nas cegłówkami ze swojego okna. To już było ostre przegięcie, raz cegłówka rozprysła się metr od głowy kumpla. Oczywiście zgłaszaliśmy dorosłym. Tu szliśmy na pełną współpracę. Nikt, ale to DOSŁOWNIE NIKT nam nie uwierzył. Musieliśmy wziąć sprawy we własne ręce. Skończyło się chyba naszą największą akcją terrorystyczną – farba, jajka, a drzwi tak skopane, że popękały. Przestała rzucać. Z tych wszystkich wspomnień młodości to jedno jest naprawdę grube. I nie chodzi tu o nas, tylko o tę wariatkę, bo mogło być nas o jednego mniej. Nawet do rozpadających się lochów w Królikarni nie zapuszczaliśmy się za głęboko. Mieliśmy mimo wszystko instynkt samozachowawczy. Niziurski nas inspirował, ale jednocześnie potrafił nastraszyć. Mistrz wiedział, co robi. Potrafił wyznaczać granice w arcyprzebiegły sposób.
Te lochy w Królikarni, to były takie piwnice z wieloma niszami i odnogami. Jeden kumpel mówił, że doszedł do końca. To znaczy – mówił. Jakieś ślady rozsądku były. Potem te piwnice zamurowano. Inne lochy sami potem odkryliśmy i rozkopaliśmy, ale baliśmy się wejść, bo to był otwór od góry. Winna wszystkiemu była nasza pani od historii w podstawówce, która żeby nas zainteresować nauką, sprzedała plotkę, że lochy z Królikarni miały się ciągnąć aż do Belwederu. Trzeba uważać na to, co się mówi młodzieży, bo jak nas wyrzucili z Królikarni, to próbowaliśmy się wgryźć w środek trasy, całkiem sensownie licząc, że biegnie wzdłuż naszej Skarpy. Sporo tam kopaliśmy, ale Skarpa za naszych czasów i tak cała była zdewastowana. I bardzo dobrze zresztą, bo było gdzie szukać skarbów. A wiecie, że młodzież ma dużą wyobraźnię? Po tej plotce o lochach przez parę dni analizowaliśmy każdy właz na chodniku, wszystkie kratki ściekowe, a nie daj Boże gdzieś na ulicy trwały prace remontowe – pchaliśmy wtedy tam łby niepytani i ciężko nas było odgonić.
Zresztą dla nas, a dzięki Niziurskiemu, lochy były wszędzie: olbrzymi kompleks Warszawianki, Królikarnia, Żółta Karczma, klasztor, nieczynny warsztat (miał kanał), św. Michał (szczególnie z tyłu, od strony Skarpy, gdzie wyglądało to jak… bunkier), Szuster, Morskie Oko, wyobraźnię potrafiły zapłodnić nawet małe drzwi z boku Moskwy. Lochy miała oczywiście nasza szkoła, musiała mieć (i to przeciwatomowe), ale także ta piękna zabytkowa willa u wylotu Malczewskiego, w której ponoć ukrywał się książę Konstanty po wybuchu powstania listopadowego (trasa do Belwederu!), rozpadające się wiejskie chałupy na Skarpie za skocznią (miały oddzielne ceglane piwnice), jedyny wówczas porządny murowany dom na terenie ogródków działkowych, a właściwie wciśnięty pomiędzy nie na ulicy Bandoski (skądinąd świetna nazwa ulicy, w sam raz do książki Niziurskiego) i w ogóle piwnice każdego budynku niezależnie od roku budowy. Jeżeli udało się nam gdzieś tam zakraść, wyobraźnia szalała. Potem lokator wracał na górę, myśmy walili w zamknięte drzwi, a dozorca (czego oni nas tak nie lubili) wypuszczał dopiero po paru godzinach. Słaba metoda, w ogóle na nas to nie działało.
W drugiej połowie podstawówki leciały w Moskwie „Szczury Paryża”. Wpuszczali na to nieletnich. Za dużo z filmu nie rozumieliśmy, ale pływanie łódkami pod ulicami miasta robiło wrażenie. No to się zaczęło na nowo… Już nie lochy, tylko podziemne kanały! Wtedy na składakach zapuszczaliśmy się nowo wybudowaną ścieżką rowerową nawet do Wilanowa, więc niby całą okolicę znaliśmy, ale film tak nas natchnął, że dokładnie wybadaliśmy wszystkie doły z wodą, a na Dolnym Mokotowie było tego sporo. Przede wszystkim cała esplanada Fortu Piłsudskiego. Zaczęliśmy pod skocznią, potem fosa z tyłu willi Przymanowskiego, następnie sam fort (strasznie zarośnięte dojście, pokłuliśmy się tam okrutnie, w dodatku uzbrojeni żołnierze schodzili nad wodę zapalić), potem system kanałów w stronę Wisły z Bernardyńską Wodą na czele (tam jest duży nasyp, więc musiało coś być pod spodem), Fort Czerniaków przy Powsińskiej i wreszcie Jeziorko Czerniakowskie, a nawet kanały na Siekierkach. Po drodze, nieco w bok był jeszcze ukryty taki długi staw w Parku Sieleckim. (Stawy pod Szustrem, Michałem i Królikarnią mieliśmy obcykane dużo wcześniej). Tak po prawdzie to zaglądaliśmy wtedy w każdy większy rów melioracyjny. Do tej pory nie wiem, czy nas coś nie ominęło. Zaczęliśmy jednak od ponownego przebadania tych wszystkich porzuconych albo niedokończonych dziwnych konstrukcji betonowych u podnóża Skarpy, które stały zatopione w wodzie. A w wodzie potrafiły stać nawet nowo budowane budynki. Komuna to był taki dziwny ustrój, w którym dbano o to, aby pasje odkrywcze wśród młodzieży nie zamierały.
Na dół schodziliśmy także na „dzierżawę”, czyli kraść orzechy i jabłka na działkach. Ten wielki teren do dziś sięga nadal aż do Sobieskiego. Na jesieni wszyscy mieliśmy od łupin z tych orzechów tak spalone żółte ręce, że aż skóra odchodziła. To był powód do dumy, że nie marnujemy młodości! Najfajniej uciekało się z terenu Milicyjnych Ogródków Działkowych – były w głębi, a tamtejsi działkowcy byli lepiej wysportowani od innych. Ponoć do któregoś z chłopaków raz nawet strzelano (raczej w powietrze).
Obżeraliśmy się też dzikimi mirabelkami z Parku Arkadia (tego obok Królikarni). Był wtedy trochę bardziej dziki. I z racji tej dzikości opalała się tam bez górnej części kostiumu pewna dziewczyna z bardzo małymi cyckami, zresztą w towarzystwie czujnej matki. Ponoć słońce miało stymulować rozwój biustu. Stara była wredna z ryja i ciągle rozglądała się na boki. Tak więc zakradaliśmy się tam, czołgając po ziemi (instrukcja oczywiście z Czterech Pancernych), by w ostatnim momencie zerwać się z krzykiem i dobiec w okolice dziewczyny, zanim matka nie zdąży zasłonić jej odkrytych minicycków swoim potężnym ciałem. Kumple twierdzą, że widzieli. Ja chyba za wolno biegałem. Harcerstwo przy naszych podchodach to pikuś! Spędzaliśmy w tym parku czasami całe godziny. I nie wiem, kto miał z tego większą zabawę – my, czy matka tej biednej dziewczyny. Bo kiedyś kobiety były bardziej cycate niż dzisiaj. Nasze koleżanki miały zaś w tamtych czasach chyba tylko jedną rozrywkę – uciekanie przed zboczeńcami ekshibicjonistami, którzy w zarośniętych okolicach Skarpy mieli istny raj. Potem opowiadały o tym w szkole z wypiekami na twarzy. Dziś i Arkadia, i Skarpa to wygolony trawnik. Nic tam nie ma. Nudy…
Koło szkoły był warsztat stolarski, całkiem spory, z malowniczo wyłożonymi wielkimi kłodami pachnącej tarcicy na podwórku. Kradliśmy z niego listewki na budowę samolotów. „Chłopcy, nie mogliście poprosić?”. No tak, ale wtedy samolot by nie poleciał… Kradliśmy też kawałki luster z nieodległego wielkiego zakładu szklarskiego przy Idzikowskiego. Robiliśmy z nich peryskopy do czołgów (pokolenie Pancernych) albo… po prostu oślepialiśmy kierowców.
Zresztą czegośmy nie kradli… Był taki projekt, żeby nasza szkoła odwiedzała zaprzyjaźnione ambasady (a w okolicach Malczewskiego jest ich kilka). Dostaliśmy po cukierku, pocztówce i proporczyku. Niestety któryś znowu coś podwędził. Wiecie, w przaśnym PRL-u te ambasady to były prawdziwe salony. Inny świat. Więcej nas nie wysyłano.
Czasami kradliśmy bezinteresownie. Na Puławskiej był spożywczak, akurat na skróty prosto do szkoły. Na widocznym miejscu stał tam wielki karton makaronu w muszelkach. Sprzedawano go na wagę. A naprzeciwko, od strony drzwi stał wielki młynek do kawy. Taki potężny, jak to za tamtych czasów. I zapewne pancerny. Był tak wielki, że do zasypywania kawy od góry sprzedawczyni musiała się wspinać na palce. Tak, za komuny mieliło się kawę w sklepie – taki to był dobrobyt. Świeża mielona prosto do domu. Prawie jak z palarni. Pech chciał, że sprzedawczyni czasami znikała za wysoką ladą, a my wtedy wrzucaliśmy do gardzieli tej maszyny makaron. Długo nam się ta zabawa nie znudziła, a paniom sprzedawczyniom nigdy do głowy nie przyszło, żeby przestawić to ustrojstwo w bezpieczniejsze miejsce. Inna sprawa, że w tamtych czasach klienci raczej nie mieli zwyczaju zgłaszać reklamacji. Jeszcze by dostali następnym razem sam mielony makaron? A może myśleli, że ta kawa z drugiego końca świata rzeczywiście musi być taka jasna?
W niedalekim sklepie sportowym przy Odyńca kupowaliśmy paliwo turystyczne (takie białe krążki, zwane też suchym spirytusem), które potem… jedliśmy. Jedliśmy też pastę do zębów. Tylko niebieskiej Nivei nie dało się zjeść, za dużo mentolu. Ale ta pomarańczowa ze zwierzątkami – można było zjeść pół tubki, zanim człowiek zaczął rzygać. Wygrywał oczywiście ten, który rzygał pierwszy. Acha, po paliwie turystycznym też się rzygało, ale towarzyszyły temu mdłości, więc jedliśmy mniej. Głównie imponowaliśmy koleżankom, jedząc paliwo na ich oczach. A one, nie wiedzieć czemu, tylko stukały się w czoło. Dzisiaj, z perspektywy czasu, myślę, że one musiały mieć wtedy smutną młodość. Nie to, co my!
W końcu jedna z dziewczyn zaczęła mi się bardziej podobać. Przecież nie powiem jej tego, bo to obciach. A że byłem już po fazie rozkręcania wszystkiego w domu i pomału coraz więcej sprzętów wracało po tych zabiegach do względnej funkcjonalności (ojciec coraz rzadziej mówił do matki: „Zobacz, jaki teraz chłam produkują”), no i byłem po wielokrotnym rozebraniu mojego roweru do ostatniej śrubki, zaproponowałem odważnie koleżance, że naprawię jej wrotki. Bo rzeczywiście cierpieliśmy, jak na nie patrzyliśmy. Wtedy wrotki miały cztery kółka i były przypinane do butów na skórzane paski. Myśmy oczywiście śmigali, ale dziewczyny dostojnie się na nich posuwały, a głównie stały. Wszystkie musiały je mieć i po prostu na nich łaziły. Chyba imponowało im, że są dziesięć centymetrów wyższe. W zupełności im wystarczało, że po odepchnięciu jechały dwa metry. Miały swoje miejsce bytowania na ławkach obok piaskownicy i siedziały tam razem z mamami wychowującymi młodsze rodzeństwo. Nie wiem, czuły się chyba przez to lepsze. Myśmy to miejsce omijali szerokim łukiem, bo opiekunki miały oczy z tyłu głowy. Nawet jak nic nie kombinowaliśmy, można było dostać ochrzan za samą obecność. A że było tam sporo piachu – wiadomo, łożyska się szybko zacierały.
Głupia była, że mi te wrotki dała, bo naprawdę je naprawiłem. Oczywiście dała przy koleżankach. Odbiór również przy koleżankach. To była mała sensacja, wszystko je wtedy ciekawiło, bo pomału przestawały nas traktować jak troglodytów. Założyła te wrotki na środku asfaltu i natychmiast wywinęła w powietrzu widowiskowego orła. „Tatooo…, przez niego rozbiłam sobie kolanooo…!”. Nie wiem, jak on w trzy sekundy zbiegł po schodach z czwartego piętra, chyba trenował po tych korkach pod wycieraczką. A ja głupi jeszcze próbowałem się tłumaczyć. Wiecie, co to znaczy wkur…ny ojciec? Być może. A wkur…ny ojciec dziewczynki? To jest oddzielna kategoria. Tak mi się podobała, że straciłem instynkt samozachowawczy i zapomniałem, że z dorosłymi się nie dyskutuje, tylko od razu spierdziela. Dziewczyna leżała już bezpiecznie na ziemi, więc się nawet przy niej nie zatrzymywał, tylko od razu pognał za mną. Nawet na chwilę mnie dorwał… Czytaliście o pechu Kwękacza? Ja to znam nie tylko z lektury.
Zimą co odważniejsi zjeżdżali na Skarpie po asfaltowej oblodzonej ścieżce na… łyżwach (śmierć w oczach). Była taka jedna, prosta, długa, schodząca równolegle do zbocza. Żaden inny sport nie daje takiego przyspieszenia, a i o normalnym hamowaniu nie było potem mowy. Można to było zrobić tylko całym ciałem… Znaczy całym ubraniem. Potem była licytacja, kto się najfajniej wypierdzielił. Mogliby z tego zrobić dzisiaj dyscyplinę olimpijską.
Reszta porozbijała się, ale to już ciepłą porą, każdy przynajmniej kilka razy na asfaltowych alejkach w wąwozach Królikarni, bo tam najstromiej. Testowaliśmy maksymalną prędkość naszych składaków. Głównie Wigry. Ja się mało nie zabiłem, bo zjeżdżałem na Pelikanie, a ten miał mniejsze kółka. Kierownica wbiła mi się pod żebro. Pół godziny wstawałem z ziemi. Dziwne, teraz na starość bolą mnie różne części ciała, ale tego pod żebrem nie czuję. Pewnie uszkodziłem sobie nerwy. Ale oczywiście warto było!
Zimą również… wspinaliśmy się na Skarpę. Może to niezbyt wysoko, ale zawsze dawało się wytyczyć najbardziej stromą „ścianę”. Oczywiście przez krzaczory. Wspinaliśmy się z sankami, żeby mieć jakieś podparcie, ale i… obciążenie. Asekurowaliśmy się nawzajem i wciągaliśmy. „Chłopcy, nie możecie normalnie? Przecież obok są schody”. No nie, nie mogliśmy. Trenowaliśmy już w młodym wieku umiejętności na wypadek wojny. W naszym pokoleniu władza potrafiła zadbać o odpowiednią postawę patriotyczno-obronną młodzieży. Nie musieli do niczego zmuszać. Sami chcieliśmy.
Trochę starsi chłopacy, ale to już tacy o kilka lat, mieli inne zainteresowania. Tyle się zawsze mówiło o pielęgnowaniu kontaktów międzypokoleniowych, a na Skarpę na sanki przychodziły też matki z dziećmi. Dorastający panowie proponowali młodym mamom (i tym w średnim wieku też) przejażdżkę sankami. Oczywiście najwyższa kulturka, ą przez ę i takie tam, po czym wybierali najbardziej stromy stok i najciemniejszą okolicę na dole z dala od lamp oświetlających te długie skarpowe schody. Ofiarę sadzali przed sobą na sankach i… asekurowali. No trzeba było tę starszą panią jakoś trzymać… „Dzień dobry, czy chciałaby się pani przejechać ze mną na sankach?”. Która by nie uległa sympatycznemu młodzieńcowi, w dodatku brana z zaskoczenia? Co tam się działo w trakcie jazdy i dlaczego krzyczały, tego nikt nie wie, ale wszystkie wracały z pąsami na twarzy i jakoś tak z potarganymi włosami. Zapewne od wiatru. A czy któraś zdecydowała się na powtórną przejażdżkę? Mogło i tak być. To były takie fajne czasy wielu niedomówień…
Kiedyś wyczailiśmy na 12 piętrze zepsuty zamek, który można było otworzyć każdym kluczem i wyłaziliśmy na dach. Oczywiście sprawdzaliśmy, co się da rozwalić, zrzucając to z dachu (śmietniki nie były zamykane, więc materiału porównawczego było mnóstwo). Niestety pod blokiem był trawnik z miękką ziemią, co trochę negatywnie wpływało na wyniki naszych badań.
Podglądaliśmy też z ostatniego piętra, z klatki schodowej innego 12-piętrowego budynku gołe babki na solarium na basenach (widać było kawałek) i uciekaliśmy przed ochroniarzami. Raz im nie uciekliśmy i za karę przez dwie godziny zbieraliśmy papierki na terenie basenów. Do tego poszło pismo do rodziców – w moim przypadku po linii partyjnej. Ojciec potem mi wygrażał i krzyczał coś o prawach człowieka i ONZ. Ciekawie mu się to podglądanie skojarzyło. Musieli go w pracy nieźle nastraszyć.
Podglądaliśmy również ekscesy pijackie (i nie tylko) gitowców w krzakach na Skarpie. Git-ludzie to była zapomniana już dziś subkultura młodzieżowa. To ci, co pierwsi przeklinali, palili papierosy i udawali, że piją wino, a ich dziewczyny już się całowały. Ale oni chodzili w szkole dwie klasy wyżej od nas. Myśmy byli już grzeczni. No i byliśmy głównie z bloków, podczas gdy gitowcy to raczej subkultura rodem z przedwojennych kamienic.
Wynikałoby z tego, że powinienem być Blokerem albo Kolonistą, choć każdy z nas, czytając „Awantury w Niekłaju”, stał po stronie Piratów, czyli Tubylców. W naszej szkolnej załodze (wtedy mówiliśmy na to „nasza banda”) było kilku chłopaków z drugiej strony Puławskiej, czyli z przedwojennych kamienic. U nas nie było podziałów. Nie walczyliśmy ze sobą w szkole, bo nie było z kim. Nasz rocznik trzymał sztamę. Oczywiście ścigali nas ci ze starszych klas, ale nie było jak im podskoczyć. Za to szybko biegaliśmy. Co najwyżej ci z kamienic i prawdziwych podwórek mieli lepsze pomysły i więcej starych ciekawych szpejów do wynoszenia z domu. Wiadomo – otoczenie wpływa na rozwój. Mieliśmy szczęście, że nasze bloki stały na Starym, Dobrym Górnym Mokotowie. Ratowało nas przedwojenne otoczenie. Nie czuliśmy się z bloków. Byliśmy z prawdziwego miasta, ze starej ceglanej szkoły, no i ze Skarpy.
Byliśmy również patriotami. Kiedyś po wyjściu ze szkoły natrafiliśmy na Malczewskiego na autokar z jakiegoś ruskiego biura turystycznego. Stał naprzeciwko naszej komendy dzielnicowej. Cały wymalowany cyrylicą, a my od piątej klasy musieliśmy już chodzić na rosyjski. Wjeżdżanie do Polski na ruskich blachach to było wyzwanie. Miłość między bratnimi narodami istniała tylko w gazetach. To był odruch. Skopaliśmy cały pojazd. Do szyb chyba jeszcze wtedy nie dosięgaliśmy, poza tym nie było niczego pod ręką… Tym razem gonili nas milicjanci.
A czy były porażki? Oczywiście, że tak! Tych cholernych klamek od drzwi w mieszkaniach naprzeciwko siebie na klatce nigdy nam się nie udało razem porządnie związać. Ani drutem, ani sznurem od prania, a wszystko inne puszczało. Strasznie gładkie te klamki robili, w dodatku wyślizgane od rąk. Ale przede wszystkim miały mało ergonomiczne kształty – zupełnie jakby producenci przeczuwali, że możemy mieć inne pomysły na ich wykorzystanie. Pozamienianie miejscami wszystkich dwunastu wycieraczek na piętrze też nie wypaliło. Dzwoniliśmy i uciekaliśmy pół piętra niżej, ale okazało się, że dorośli sami rzadko patrzą pod nogi. A czekać na to, aż któryś w końcu się jorgnie… W sumie nic ciekawszego do roboty nie mieliśmy, mogliśmy zaczekać, bo samo oczekiwanie na aferę też nas bawiło (były emocje!), no ale na klatce schodowej mogliśmy przebywać tylko w ruchu. Chłopcy, którzy grzecznie stoją i nic nie robią – to śmierdziało aferą na kilometr. Dorośli doskonale wiedzieli, że jak się nie ruszamy, to zaczynamy myśleć – a to już jest niebezpieczne.
* * *
Miałem wszystkie książki Niziurskiego. Cały zestaw kilkunastu książek czytałem przynajmniej dwa razy do roku. Zajmowało mi to miesiąc, bo Niziurskiego warto czytać powoli. Niektóre fragmenty nawet parę razy. Jak śmiałem się bez powodu jak idiota, to starzy obok w pokoju wiedzieli, co czytam. Zestaw zawsze kończyłem „Siódmym wtajemniczeniem” – bo to powieść inna od reszty, o wychodzeniu z wieku mocno młodzieńczego, pozbywaniu się złudzeń i wchodzeniu w nowy etap życia. Potem przez kilka dni czułem się ciut starszy. Ale potem wszystko wracało do normy. Zawsze podczas lektury tych książek miałem wrażenie, że Mistrz pisze to o nas. O nas konkretnie – o chłopakach z SP36, a wychowanych na Skarpie. Czytając Jego książki, w ogóle nie wychodziliśmy z kapci. A przecież On z odległej Kielecczyzny.
Pół roku temu dowiedziałem się, że Niziurski większość część życia, aż do śmierci, spędził w Warszawie, w bliźniaku na Miłobędzkiej. Niby to na drugim końcu Odyńca, dwa kilosy od nas, ale to nadal Górny Mokotów. Do tego obok Fort Mokotów, a u nas pod skocznią Fort Piłsudskiego. Oba jeszcze z czasów zaborów. Lochy, forty – co za różnica. W nasze rejony też musiał się zapuszczać. Skarpa przecież przyciąga! Był takim samym chłopakiem jak my, tylko ciut starszym, tak o dwa pokolenia.
On naprawdę pisał to o nas!!!
A ja tego nie wiedziałem…
Z biografii Krzysztofa Vargi wynika, że zapuszczał się na Pole Mokotowskie i na górki Szczęśliwickie, a stamtąd rzut beretem do torów. My z czasem stawaliśmy się bardziej mobilni, odległości się skracały, zaglądaliśmy na te same tory, ale za Wyścigami. I mieliśmy w tamtych okolicach własną twierdzę Persil. Może daleko, ale była przez to bardziej tajemnicza i zawsze wiązała się z wyprawą. To nie była Żółta Karczma – tę w swoim władaniu mieli zawsze gitowcy, a oni się nie patyczkowali. Strach było się tam zbliżać. Myśmy „zdobywali” zawaloną betonową wieżę ciśnień na drugim końcu muru Wyścigów Konnych. To już był całkowity koniec miasta. Dolinka czy Ursynów – one dopiero zaczynały się budować.
Niby górą cywilizacja sięgała Dworca Południowego, z którego jeszcze coś jeździło likwidowaną właśnie kolejką wąskotorową do Piaseczna, a dołem wzdłuż Czerniakowskiej można było dojechać do Wilanowa tramwajem (też wkrótce zamknęli), ale aleja Wilanowska była wówczas nędzną asfaltówką wzdłuż zarośli, po której na wybojach skakał autobus. Tak było jeszcze na początku lat siedemdziesiątych, bo chwilę później wszystko miało się zmienić, a jako pierwsze wyskoczyły spod ziemi Stegny – gdy nie było nas gdzieś przez rok, człowiek miejsca nie poznawał. Zresztą wielka Sobieskiego była wtedy też jeszcze tylko malowniczą, wąską podmiejską szosą wysadzaną wysokimi już wtedy topolami. A u nas? Z dołu Skarpy dochodził kwik świnek, miejscami rosło żytko, można też było spotkać zająca. Praktycznie na południe od Idzikowskiego była wieś, to znaczy pola i łąki, a jednocześnie od drugiej strony, od północy… wstyd przyznać, ale drugiego końca tego industrialnego kompleksu Warszawianki po prostu nigdy nie ogarnęliśmy, zbyt wiele innych równie ciekawych miejsc stanowiło konkurencję. W dodatku większość przedwojennych domów aż do końca komuny miała ślady po kulach. To dopiero w wolnej Polsce właściciele, którzy odzyskali te domy, zaczęli je remontować. Za naszych czasów zewsząd wiało historią, i to tą najciekawszą – wojenną. No co? Byliśmy małymi chłopakami. Niby co nas miało interesować?
Ponoć Niziurski nigdy nie lubił Warszawy. Myślami wciąż wracał do Kielc. Nie było w jego książkach wielkich budowli socjalizmu, tylko stare bloki, rudery i cały ten wspaniały, malowniczy krajobraz z Jego książek. Jeśli już Warszawa, to św. Jacek albo okolice przywodzące na myśl raczej starą Pragę. I On, i my mieszkaliśmy właściwie na obrzeżach Warszawy, na styku miasta z przedmieściami. A tam się najwięcej dzieje. W dodatku Skarpa mogła naszemu Mistrzowi spokojnie zastępować kieleckie wzgórza. Może dlatego tak to wszystko pasowało?
Kurczę… My byliśmy wszędzie. Pod Jego domem przejeżdżaliśmy na rowerach też przynajmniej kilka razy. Trochę szkoda, że nie wiedzieliśmy o tym, iż Niziurski był naszym… sąsiadem. Chociaż może i dobrze? Jeszcze byśmy mu jakiego psikusa odwalili albo grubszą aferę.
Ten Na Górze czuwał nad nami do końca.
A może nad NIM?
* * *
Na dole Skarpy były duże stawy. Nigdy się w nich nie kąpaliśmy. Ulubionym sportem naszych starych było przecież straszenie nas przed utopieniem się. Któregoś dnia, a było to już w ósmej klasie, puściłem tam swoją motorówkę napędzaną silnikiem na baterie. Śruba wkręciła się w wodorosty. No co? Duży już jestem, prawie dorosły. Zdjąłem buty i rozebrałem się do pasa, żeby nie siać sensacji. Poza tym przytomnie zakładałem, że jak się w coś zaplątam nogami, to najprościej będzie ściągnąć sztany. Płynę ostrożnie, bo gąszcz wodnej roślinności sięgał prawie lustra wody. Płynę żabką z szeroko rozstawionymi nogami, byle bliżej powierzchni. Trochę strachu było.
W połowie stawu zaryłem kolanami w piaszczyste dno… Stawy miały tylko pół metra głębokości! Stoję jak głupi po kolana w wodzie na środku tego bajora, woda ze mnie ścieka, a ja się rozglądam. Krajobraz jakby spowszedniał, nawet krzaczory porastające zbocza wydały się już nie tak wielkie i nieprzeniknione. I w ten oto sposób, zupełnie jak w „Siódmym wtajemniczeniu”, Skarpa zaczęła powolutku oddawać nam swoje tajemnice…
Błażej Pajda, rocznik 63
spisano latem 2024 r.
(update 2024-09-10)