Profesor Kieżun i jego ród

Możliwość komentowania Profesor Kieżun i jego ród została wyłączona Historia, Ludzie, Wydarzenia

Historia wielkich i starych rodów ma wręcz biblijny charakter w tym sensie, iż są to jakby od nowa pisane nowe przypowieści biblijne, które przeplatają się z wielkimi nauki wyprowadzanymi z losów wielkich ludzi, a kiedy indziej będą to prozaiczne wydarzenia wywodzone z losów ludzi zwykłych i anonimowych. Takich, które Shakespeare nazywał motorem historii.

Rodzina Bokunów i Gieysztorów, Mińsk Litewski 1906 r. Od lewej: Leokadia ab Alten Bokun, Edward ab Alten Bokun, Janina ab Alten Bokun, Władysław Gieysztor, Jan ab Alten Bokun, Wacław Szabłowski, Leonia z ab Alten Bokunów Gieysztorowa

Witold Kieżun, ojciec przyszłego profesora Witolda, korporant Korporacji Polonia, i matka Leokadia z Bokunów Kieżun, Druskienniki 1913 r.
Witold w wieku gimnazjalnym


Za wielkimi rodami stały szczęśliwe i nieszczęśliwe małżeństwa, wygrane i przegrane bitwy, wielkie szkoły i brak szkół, jednym słowem coś w rodzaju przypowieści, w których zmienione są imiona bohaterów, miejsca akcji, czas historyczny, ale esencja wydarzeń jest zupełnie zachowana, tak jak w przypowieściach biblijnych.
22 maja 2018 r. słońce chyliło się ku zachodowi po wcześniejszym ulewnym deszczu, kiedy to miałam zaszczyt siedzieć na fotelu i przy stoliku z zestawu mebli z końca XIX wieku, których to właśnie najważniejszy ojciec odrodzenia Polski Marszałek Józef Piłsudski nie chciał w podarowanym mu przez naród dworze w Pikieliszkach, które to wcześniej należały do rodu babci Witolda Kieżuna Felicji Habdank Wojewódzkiej.

Wakacje w Druskiennikach, 1925 r. Od lewej brat Zbyszek Kieżun, ojciec Witold Kieżun, syn Witold Kieżun, matka Leokadia Kieżun, cioteczna siostra Janina Gieysztorówna


Kiedy uświadomiłam sobie, że to przecież setna rocznica odzyskania niepodległości przez Polskę, fakt że siedziałam naprzeciwko profesora Kieżuna, którego po głowie głaskał marszałek, kiedy ten był zaledwie 4-letnim dzieckiem, oznaczało to, iż klamra czasowa 100 lat zamykała się w tym momencie w to piękne majowe popołudnie 2018 roku. Na przeciwko mnie siedział człowiek o pięknych rysach twarzy, z której biła dobroć i mądrość.
Prof. Kieżun mówi:
…6 września 1939 r. usłyszałem przez radio polecenie: „Wszyscy mężczyźni od lat 18 do 60 roku życia mają opuścić Warszawę dla zmobilizowania się do wojska. Należy uciekać na Wschód i meldować się w ośrodkach wojskowych…”
Przed wojną służba wojskowa była obowiązkowa natychmiast po skończeniu nauki w gimnazjum, więc już po zdaniu matury w maju 1939 roku dostałem wojskowe polecenie zgłoszenia się w Szkole Podchorążych Artylerii Przeciwlotniczej pod Brześciem w Traugutowie 14-tego września 1939 roku. Zgodnie z nowym rozkazem pożegnałem się więc z matką, która to rozstanie przyjęła z wielkim niepokojem, błogosławiąc mnie na drogę i z trzema kolegami udałem się samochodem mojego stryja, Jana Kieżuna na wschód.
M.C.: Jak to samochodem, a kto prowadził?

Witold Kieżun z ciotecznym bratem Jerzym Bokunem, 1931 r.

Babcia Witolda Kieżuna, Michalina z Milkiewiczów Alten Bokunowa, 1880 r.

Prowadził starszy brat kolegi i chwilowo ja, nie mając jednak prawa jazdy.
M.C.: Przecież pan profesor miał dopiero 17 lat.
Tak, ale mój stryj nauczył mnie jeździć ,gdy wspólnie spędzaliśmy wakacje.

Magdulka 1932 r. Od prawej Aleksander Gieysztor – późniejszy profesor, prezes PAN, Leon Gieysztor – zamordowany w Oświęcimiu w 1940 roku, dr Karol Mikulski – ordynator szpitala dla umysłowo chorych w Gostyninie, popełnił samobójstwo w 1939 roku, gdy Niemcy kazali mu sporządzić listę chorych do uśmiercenia. Jadwiga Mikulska z domu Gieysztorówna – psycholog, z córką Izabellą – późniejszą wybitną specjalistką w dziedzinie historii sztuki (po mężu Galicką), oraz synem z pierwszego małżeństwa Jerzym Januszkiewiczem – późniejszym rektorem Akademii Medycznej w Szczecinie

M.C.: A czym zajmował się stryj, że posiadał samochód przed wojną?
Mój stryj Jan Kieżun był jednym z twórców polskiego lotnictwa po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku.
M.C.: Proszę opowiedzieć coś o stryju!
Mój stryj urodził się na Kaukazie i w carskiej Rosji zdobył kwalifikacje pilota.
M.C.: Dlaczego na Kaukazie?

Dwór w Magdulce, przebudowany w budynku dla służby po zniszczeniu „właściwego” dworu przez Armię Czerwoną w 1920 r.

Jego ojciec, czyli mój dziadek brał udział w Powstaniu Styczniowym. W związku z tym majątek Kieżunów został skonfiskowany i rodzina stała się szlachtą zagrodową. Dziadek jako uczestnik Powstania Styczniowego został skazany na 30 lat katorgi na Syberii. Dziadek odpracował w nadzwyczajnie trudnych warunkach, w kopalni na Syberii 3 lata. Z kopalń syberyjskich na ogół więźniowie nie wracali. Jakimś cudem ktoś zaobserwował inteligencję i zdolności mego dziadka i przeniesiono go po trzech latach do pracy na poczcie w Tomsku. Tam odpracował dalsze 17 lat i po 20 latach uzyskał łaskę cara Rosji i został zwolniony z prawem pobytu 3 miesiące w stronach rodzinnych, a później osiedlenia się na Kaukazie. Dziadek powrócił więc do siebie na Litwę. Został tam przyjęty jak bohater narodowy, a najzamożniejszy sąsiad Habdank-Wojewódzki właściciel olbrzymiego majątku Karłowszczyzna wydał wielkie przyjęcie na 40 osób na cześć dziadka, traktując go jak bohatera narodowego. Trzeba Pani wiedzieć, że z takiej katorgi na Syberii powracały tylko jednostki. Standardową karą dla Powstańców była konfiskata majątku a po odpracowaniu czy też odsiedzeniu katorgi nie wolno było powrócić na tereny, z których się pochodziło. Tak też i tym razem dziadek dostał skierowanie na Kaukaz, do Tyflisu, współcześnie jest to stolica Gruzji Tbilisi, bardzo stare miasto.

Witold Kieżun (ojciec) lekarz w rosyjskiej marynarce wojennej, 1915 r.
Witold Kieżun (ojciec), w Polskiej Armii, 1928r.

Rodzina Habdank Wojewódzkich posiadała majątki ziemskie obejmujące około 15 tysięcy hektarów. Należeli do jednych z najbardziej bogatych ziemian w sąsiedztwie. Wówczas przyjęcia we dworach, oraz wyjazdy młodzieży na grzybobranie należały do bardzo modnych rozrywek ziemiaństw. Po którymś tam grzybobraniu moja babcia, z domu panna Felicja Habdank Wojewódzka i dziadek Kieżun przypadli sobie do gustu. Zgodnie z dawnym obyczajem dziadek padł na kolana i prosił narzeczoną o rękę. Ta bogata panna oświadczyny przyjęła, ale to była połowa sukcesu. Zgodę musiał wyrazić ojciec. Wzruszona więc idzie do ojca, a dziadek siedzi w salonie i czeka na odpowiedź. Po czym otwierają się drzwi i wchodzą oboje. A ojciec przyszłej panny młodej mówi: „Bardzo się cieszę i popieram twój wybór córko, bo wybrałaś bohatera narodowego, co jest gwarancją, że założycie rodzinę opartą na wartościach patriotyzmu, wierności, miłości i pracy. W takiej rodzinie będą mogli się rodzić nowi patrioci. Dlatego „błogosławię Was”.

Junackie Hufce Pracy w Zakopanem, lipiec 1939 r.

Po paru tygodniach odbył się uroczysty ślub, po czym para zamiast w podróż poślubną odjechała do dalekiego Tyflisu. Tam to właśnie urodził się mój stryj Jan Kieżun i mój Ojciec Witold Kieżun. Stryj po ukończeniu wojskowych studiów lotniczych odnosił duże sukcesy. Na jednym z pokazów lotniczych, gdzie mój stryj wykonywał akrobacje lotnicze obecny był car Mikołaj II. W czasie akrobacji maszyna być może zaczepiła o drzewo i spadła, ale stryj się katapultował. Car za bohaterskie katapultowanie w nagrodę wysłał stryja do Paryża jako attache lotnictwa. Tam stryj nawiązał kontakt z wielką polską emigracją i tu nastąpiły dwa procesy. Jak wiemy monarchia Romanowych upadła i stryj nareszcie mógł wejść w kontakt z tworzącą się we Francji błękitną armią Hallera. Razem z Hallerczykami przybył do Polski i brał udział już jako dowódca pułku i lotnictwa w Bitwie Warszawskiej, w czasie tej kampanii odznaczony został orderem Virtuti Militari. Mając bardzo dobrą opinię na polu walki został oddelegowany do Torunia, gdzie objął stanowisko Komendanta Szkoły Podchorążych Lotnictwa, a więc bardzo efektywnie działać na rzecz stworzenia polskich sił lotniczych w Odrodzonej Polsce. W tej szkole, jeden z pawilonów został nazwany imieniem Jana Kieżuna. Przed wojną była tam jego tablica i popiersie.

Kpr. Podchor. „Wypad” ze zdobytym cekaemem w Komendzie Policji, 23 sierpnia 1944 r.

Powróćmy jednak do historii naszego wyjazdu we wrześniu 1939 roku.
Ujechaliśmy tym samochodem 50 km od Warszawy i skończyła się nam benzyna. Mieliśmy pieniądze, ale benzyny nie mogliśmy nigdzie dostać. Matka na drogę dała mi 5 rubli w złocie. Wówczas za złotego rubla można było dostać 150 złotych polskich Jako były bankowiec, przy okazji nadmienię, iż przedwojenna złotówka była bardzo stabilna i stała dość wysoko. Dolar kosztował wówczas 4 złote i nie mieliśmy żadnych problemów z wymianą złotych rubli, czy też złotych dolarówek na walutę Polską.

Leon Gieysztor, cioteczny brat Witolda Kieżuna, wywieziony do Oświęcimia, zmarł w grudniu 1940 r. Znalazł się w grupie „żoliborskich” inteligentów przed urządzeniem Auschwitz jako obozu zagłady

Dotarliśmy do Trauguttowa, 20 km od Brześcia. Niestety dojechaliśmy tam już nie samochodem a na rowerach. Samochód zostawiliśmy w stodole u jakiegoś wieśniaka. Stryj Jan Kieżun zgłosił się po ten samochód po paru tygodniach i otrzymał go z powrotem wypłacając chłopu 500 złotych za jego przechowanie. Podjeżdżamy do Trauguttowa do Szkoły Podchorążych Artylerii Przeciwlotniczej, a tu widzimy puste koszary, pustą szkołę, a na dziedzińcu jeden zbłąkany kapitan, który zmierza do swego samochodu. Podbiegam do niego i stając na baczność oświadczam: „Poborowy Witold Kieżun melduje posłusznie zgłoszenie się w Szkole Podchorążych Artylerii Przeciwlotniczej” Zdenerwowany kapitan krzyczy: „Uciekajcie gdzie możecie, chłopcy Niemcy znajdują się zaledwie 5 km od nas i posuwają się w naszym kierunku!”. Byliśmy przerażeni i zaskoczeni tą zmianą sytuacji. Chcieliśmy walczyć o Polskę i z tak wielkim trudem dotarliśmy do naszej szkoły, a tu klapa i nic po nas.

Sanitariuszka „Jola” Powstanie Warszawskie

Zdesperowani znaleźliśmy, zaraz za miastem, jakiegoś gościnnego gospodarza, który posiadał radio na słuchawki. Słuchamy: prezydent Warszawy Starzyński woła: „Warszawiacy! wracajcie do Warszawy, Warszawa walczy, potrzebujemy obrońców”. Gospodarz pozwolił nam zatrzymać się i dał nam coś zjeść za skromną zapłatą. Podejmuję decyzję: wracam do Warszawy, koledzy są innego zdania, jeśli Niemcy są już tuż koło nas to nie mamy już szans jedziemy do Rumunii.
Na początku czułem się nieswojo jadąc w pojedynkę szosą i drogami, których nie znałem a przecież jeszcze tak niedawno jechaliśmy w trójkę. Raptem widzę przed sobą chłopaka w czapce z Politechniki Warszawskiej. Podjeżdżam do niego i pytam dokąd jedzie. A on mi odpowiada, bronić Warszawy na apel prezydenta Starzyńskiego. No to jedźmy razem, zaproponowałem. Jechało się nam raźniej, dojechaliśmy do Kołbieli, a tu raptem niespodziewanie patrol niemiecki, zatrzymuje nas i prowadzą do kościoła otoczonego niemiecką strażą, pełnego już polskich żołnierzy jeńców i cywilnych mężczyzn więźniów. Wszyscy w napięciu i oczekiwaniu, nie wiedzą co wydarzy się za chwilę. Nawet się trochę zdrzemnąłem, a tu głośno i zawadiacko wchodzi jakiś żołnierz i kładzie się na ołtarzu. Mówię do niego: „zejdź z ołtarza to świętokradztwo”. A on mi ordynarnie odpowiada nieprzyzwoitymi wyrazami. Podskakuję do niego i najzwyczajniej „walę go w mordę”. Wtedy przeciętny Polak miał 173 cm wzrostu, a ja miałem 193 cm. Dlatego nikt nie śmiał zainterweniować. Ściągam tego żołnierza z ołtarza na podłogę, a ten pokornie wtula się w jakiś kąt.

Następnego dnia Niemcy robią nam wcześnie pobudkę i ustawiają nas szóstkami. Z prawej strony mojej „szóstki”, idzie jakiś młody Żyd. Maszerujemy w kierunku lasu. Co jakiś czas Niemcy pozwalają na wejście do lasu „za potrzebą”. Sąsiad z prawej Żyd mówi mi, że słyszał w radiu że Niemcy mordują Żydów. Dlatego jak tylko wejdziemy ponownie do lasu on będzie starał się uciec. Mówię mu, że to może za wcześnie i żeby jeszcze poczekał. Ponownie wchodzimy do lasku. On kuca i spuszcza spodnie jakby za potrzebą. Po czym zrywa się i gna w głąb lasu. Ale strażnik niemiecki go zauważył, oddał strzał, i mój sąsiad niestety padł na naszych oczach jak długi.

Ponownie kontynuujemy marsz, a ja cały czas trzymam się z moim towarzyszem podróży, studentem z Politechniki Warszawskiej. Idziemy wzdłuż jakiegoś płotu przed chatą zarośniętą głogami. Namawiamy się, że przeskoczymy płot i będziemy uciekać razem. Ja przeskakuję pierwszy a on za mną. Wpadamy do otwartych drzwi chałupy. Widać schody biegniemy na strych. Stoją tam dwie puste beczki, chowamy się w nich, ale na dole jest już gospodarz i woła: „wychodźcie natychmiast, bo spalą mi chałupę!”. Wchodzi na strych, widzi nas dobrze schowanych, macha ręką, „ale jak przejdzie pochód więźniów to uciekajcie” z chaty. Jednak któryś z pilnujących nas Niemców widział naszą ucieczkę i wszedł z drugim Niemcem do chałupy, jeden z Niemców mówił śląskim dialektem, zrewidowali chałupę i oborę. Gospodarz wyjaśnił, że uciekliśmy na pole, niedaleko był las. Wyleźliśmy z beczek i idąc brzegiem lasu pod wieczór dotarliśmy do Falenicy. W Falenicy miałem kolegę, Andrzeja Büchnera, którego ojciec był właścicielem apteki. Nad werandą miał schowek. Tam przenocowaliśmy. 28 września słyszymy w radiu: Warszawa padła, a tu przecież cały tłum ludzi szedł na pomoc Warszawie.

Witold na jachcie „Jurand”, Morze Północne, 1963 r.

No i tak dotarliśmy do Warszawy. Idę do naszego nowego mieszkania. Kiedy wyjeżdżałem w lipcu na obowiązkowy wówczas pomaturalny miesięczny pobyt w Junackim Obozie Pracy to jeszcze mieszkaliśmy przy placu Inwalidów w Spółdzielni Oficerskiej, ale w wynajmowanym mieszkaniu. Gospodarz podczas mojej nieobecności wymówił matce mieszkanie. Po tym wymówieniu matka przypadkowo spotkała na ulicy spokrewnionego z nami Melchiora Wańkowicza (zwracał się do mojej matki per ciociu). Pyta się co słychać? Matka mówi: Witek wyjechał do Zakopanego na miesięczny staż w Junackim Hufcu Pracy, a gospodarz wymówił mi mieszkanie. A on na to, że jest kierownikiem Zarządu Spółdzielni Dziennikarskiej przy Krasińskiego 6. Pod nr 16 na 3 piętrze właściciel, dziennikarz chce je sprzedać.

Witold Kieżun, 1960 r.

Zadeklarował, że z nim pomówi za ile chce sprzedać mieszkanie. Mój ojciec, który umarł w 1932 roku, wiele lat przed śmiercią wykupił ubezpieczenie na wypadek śmierci w prywatnej firmie w dolarach amerykańskich. W czerwcu 1939 roku cena dolara wzrosła już prawie trzykrotnie i suma odszkodowania starczyła na zakup tego mieszkania. To był chyba najładniejszy budynek mieszkalny na Żoliborzu. W salonie jedną ścianę stanowiło wielkie okno z widokiem na rzekę Wisłę i las na Bielanach. Bardzo polubiliśmy to mieszkanie.

Pożegnanie prof. Jan Zieleniewskiego i nominacja doc. Witolda Kieżuna na kierownika Zakładu Prakseologii PAN. Od lewej: prof. Kazimierz Secomski – zastępca sekretarza naukowego PAN, doc. Tadeusz Pszczołowski, prof. Tadeusz Kotarbiński, prof. Jan Zieleniewski, prof. Czesław Madajczyk – sekretarz Wydziału Pierwszego PAN, doc. Witold Kieżun, wrzesień 1971 r.

Już na początku okupacji uciekło z wschodniej Polski kilkanaście osób naszej rodziny, przez wiele miesięcy mieszkając u nas. Mężczyźni i chłopcy leżeli na ziemi, a dla kobiet robiliśmy prowizoryczne łóżka. Ale nawet mimo całej dziejącej się tragedii rano siadaliśmy przed tym oknem i matka wszystkim podawała kawę. Najpierw prawdziwą a później zbożową. A o 17 mieliśmy tradycję picia czekolady i patrzyliśmy na zachód słońca na Wiśle.

Wykład prof. Witolda Kieżuna na Uniwersytecie Warszawskim, 1975 r.

M.C.: Panie profesorze, a co się stało później z tym mieszkaniem?
To była bardzo tragiczna historia. Niemcy po Powstaniu Warszawskim minowali wszystko co się dało, zwłaszcza szkoły, klasztory i kościoły. Chyba wszystkie kościoły zostały zaminowane. Nasz budynek należący do Spółdzielni Dziennikarskiej był najbardziej nowoczesnym i pięknym budynkiem na Żoliborzu i również został zaminowany. Kiedy weszli Rosjanie w naszym rejonie budynki rozminowywało 3 radzieckich saperów. Jeden z nich popełnił błąd i wszyscy saperzy zginęli pod gruzami, wysadzając dom w powietrze.

Matka płakała. Z tym domem poszły w powietrze oszczędności całego życia mojego ojca. Matka płakała też z tego powodu, że w tym domu mieliśmy wszystkie obrazy, które pochodziły z jej majątku i przechowywane były od pokoleń. Przywieźliśmy tam również stylowe meble z Pikieliszek, których nie chciał Marszałek Piłsudski. Było tam aż 16 obrazów z XVI wieku, a meble pochodziły od Kieżunów i Bokunów.

M.C.: Co się stało z rodziną dziadka po rewolucji?
W celu utrzymania rodziny mając już wielkie doświadczenie w pracy na poczcie dziadek mój objął stanowisko głównego dyrektora poczty głównej całego Kaukazu. A ponieważ pracownikom poczty przypisywane były stopnie wojskowe i wszyscy chodzili w mundurach, służby pocztowej, dziadek zajmując stanowisko kierownicze miał szarżę generalską. Ale musi Pani wiedzieć, że katolik nie mógł zostać generałem. To już chyba była reguła obowiązująca od pułkownika. Prawnie najwyższe tytuły były zarezerwowane dla prawosławnych. Ponieważ dziadek nie zmienił wyznania w celu utrzymania stanowiska zarządzającego lokalną pocztą musiał otrzymać zgodę Ministra Państwowej Poczty w Moskwie. Moja dziadkowska para miała, trójkę dzieci: Jana Kieżuna o którym już opowiadałem i który otrzymał od gen. Skierskiego za położenie podwalin lotnictwa w wyzwolonej Polsce order Virtuti Militari. Były jeszcze dwie córki: Leonia, która wyszła za mąż za Gieysztora ojca późniejszego Prezesa Polskiej Akademii Nauk, tego który uratował Zamek Warszawski, druga córka miała na imię Janina, studiowała psychologię i psychiatrię, a studia swoje zakończyła doktoratem na Uniwersytecie Berlińskim, co było w tamtych czasach czystym ewenementem bo wtedy jeszcze kobiety nie robiły doktoratów z medycyny.

Wręczenie nominacji profesorskiej doc. Witoldowi Kieżunowi, Belweder 1975 r.

Jeżeli chodzi o drugą córkę Janinę to bardzo dobrze ją wspominam albowiem pracowała ona w szpitalu dla umysłowo chorych pod Łodzią w Kochanówku. Dzisiaj lekarze nie mają takich warunków socjalnych jak wtedy, albowiem ciocia Janina otrzymała od zarządu szpitala osobną willę, tak jak też wszyscy pozostali lekarze.
Mężem cioci Janiny był bardzo sympatyczny sędzia sądu okręgowego w Łodzi nazwiskiem Dokont. Dokont twierdził iż, nazwisko jego przodków brzmiało „Dokąd”, ale aby uniknąć satyrycznych skojarzeń przodkowie jego zmienili nazwisko na Dokont.

Rozmowa z Janem Pawłem II w Burundi w 1991 r. Papież zapytał: „A co ty tutaj robisz?”…

M.C.: Panie profesorze a co się stało z ciocią Janiną jak do Polski wkroczyli Niemcy w 39 roku?
Przed wojną bardzo często spędzaliśmy święta Bożego Narodzenia i nawet Wielkiej Nocy u Dokontów w Kochanówku. Bardzo lubiłem tam przebywać, ze względu na sąsiadujący z willą ciotki piękny park, który otaczał willę ciotki. Jeszcze przed wojną ciotka z mężem kupili trzypiętrowy dom w Łodzi i bardzo często urządzali tam przyjęcia z okazji różnych świąt: państwowych, religijnych i rodzinnych. Natychmiast po zakończonej wojnie 1939 roku ciocia z mężem uciekła z Kochanowka, gdzie Niemcy zamordowali wszystkich chorych umysłowo. Po wojnie wróciła z mężem do Łodzi zamieszkując w swoim domu i pracując w szpitalu. Wujek otworzył kancelarię adwokacką. Oboje zmarli już w wolnej Polsce z tym, że Wujek parę lat wcześniej. Oczywiście nie można porównać ani życia za czasów okupacji z tym jakie było przed wojną. Bo niestety z idylli w II Rzeczypospolitej przeszliśmy do horroru najpierw nazistowskich Niemiec a później niby nieco zelżałego horroru bolszewickiej Rosji.
Kiedy po wojnie pracowałem na uniwersytecie w Łodzi często się zatrzymywałem u ciotki Janiny i nawet miałem tam swój pokój.

Siostra mojej Matki Leonia wyszła za mąż za Władysława Gieysztora, mieszkających przed wojną w majątku Magdulka w województwie nowogrodzkim, niedaleko od granicy ze Związkiem Radzieckim. Tradycją rodzinną były letnie spotkania z okazji uroczystych imienin Leonii i Władysława Gieysztorów i przynajmniej miesięczne letnie spotkania z kuzynami w tym pięknym majątku.
Niezwykle mile wspominam przyjaźń mojej matki i moją z rodziną brata wujka Władysława z Magdulki Aleksandra Gieysztora. Mieszkali oni przed wojną także na Żoliborzu w willi na ulicy Śmiałej w naszym sąsiedztwie. Ich syn został historykiem.

Witold Kieżun z żoną Danutą

M.C.: Czy był to Aleksander Gieysztor, który uratował Pałac Królewski w Warszawie?
Tak to ten. Aleksander Gieysztor studiował w Paryżu. Jego żona Irena była też wybitnym historykiem. Aleksander Gieysztor był laureatem 11 honorowych doktoratów. To chyba jest unikalne nawet w skali całego świata. Ostatecznie został pierwszym dyrektorem Zamku Królewskiego w Warszawie. Pewnego dnia do jego gabinetu wchodzi sekretarka z jakimś pytaniem. Gieysztor w odpowiedzi porusza wargami, ale nie wydobywa się z ust żaden głos. Sekretarka ponawia pytanie, ale sytuacja się powtarza. Natychmiast został przewieziony do szpitala. Był to chyba wylew do mózgu, ponieważ do śmierci nie odzyskał mowy. Byłem natychmiast u niego w szpitalu, bo łączyła nas głęboka przyjaźń. Byłem jednym z nielicznych, którego rozpoznał i nie mogąc nic mówić wyraził swoją życzliwość podając mi rękę na pożegnanie, podobno w stosunku do nikogo nie powtórzył tego gestu.

Aleksandra Gieysztora wspominam z wielką atencją, był on na moim przyjęciu z okazji doktoratu, które odbyło się w hotelu Europejskim w Warszawie. Sprawiło mi to wielką satysfakcję. Byłem bardzo dumny, że Aleksander Gieysztor zaszczycił mnie swoją obecnością. Na tym przyjęciu był również kuzyn Niedźwiecki. Był on wówczas pracownikiem MSZ i zajmował tam stanowisko dyrektora departamentu. On zdecydowanie namawiał mnie na studia dyplomatyczne we Francji, albowiem po ukończeniu szkoły średniej dobrze władałem językiem francuskim. Na świadectwie maturalnym miałem same piątki z wyjątkiem jednej czwórki.

Wnuczka Aurelie i wnuk Adam

M.C.: A z czego pan Profesor miał czwórkę?
Czwórkę miałem z religii, a to za sprawą tego, że byłem zbyt dociekliwy i zamęczałem naszego prefekta pytaniami. On też kilkakrotnie pytał mnie czemu go tak męczę. Wówczas odpowiadałem, że staram się o zdobycie wiedzy na wyrost na wypadek kiedy takimi pytaniami będą zarzucać mnie jacyś ateiści. Ale i tak dostałem czwórkę.
W tym momencie prof. Kieżun pokazuje mi zdjęcie młodego Aleksandra Gieysztora.
Spoglądam i mówię: „Doprawdy wygląda jak gwiazdor filmowy z Hollywod”.
Tak potwierdza profesor. Tak rzeczywiście wyglądał.
Kiedy się nad tym zastanawiam to członkowie mojej rodziny zarówno ze strony matki jak i ojca byli bardzo przystojni a nawet piękni ludzie. U nas w domu zawsze panowała dieta. Niewiele jadało się na śniadanie. Można powiedzieć, że obiady były bardziej obfite, ale matka zawsze uczyła nas, żeby wstawać od stołu pół głodnym. Na kolację zaś zawsze podawano kwaśne mleko z kartoflami. Ja przez całe życie mając 193 cm wzrostu ważyłem nie więcej jak 102 kg.
A czy zna Pani tę historię jak to zostałem srebrnym medalistą w Grand Hotelu w Sopocie jako drugi mister uniwersum plaży?

Byliśmy wtedy w Sopocie na urlopie z kolegami i koleżankami. Dziewczyny namówiły mnie żeby wziąć udział w tym konkursie. Wepchnęły mnie tam prawie siłą. Przez cały czas trwania konkursu czułem się dość dziwnie albowiem trzeba było robić tam wiele skrętów, przysiadów i wszelkiego rodzaju demonstrację muskułów. Ja zaś byłem pływakiem i takich muskułów nie posiadałem, ale tak czy inaczej zająłem drugie miejsce. Chciałem aby sprawę tę utrzymać w tajemnicy przed moimi przełożonymi w Banku, ale nie udało się.
Następnego dnia w gazecie Bałtyckiej ukazało się moje zdjęcie. Wracam do Koszalina, gdzie już pracowałem w Narodowym Banku Polskim a tu wzywa mnie dyrektor i prosi o powiedzenie całej tej historii. Na zakończenie stwierdził, że jakkolwiek sprawy tej nie aprobuje, to nie będzie wyciągał konsekwencji.

Z tym samym dyrektorem miałem jeszcze jedną przeprawę. Był to chyba 40 albo 47 rok i w Koszalinie mieszkało wówczas bardzo dużo Niemców cywilów, którzy czekali na repatriację do Niemiec.
Pewnego dnia przed moim stanowiskiem pojawia się Niemiec. Ja go pytam w jakiej sprawie przyszedł. A on na moje pytanie odpowiada po niemiecku, na co ja mówię, że po niemiecku nie rozumiem. Za tym Niemcem ustawiła się dość duża kolejka. Niemiec w żaden sposób nie chce mówić po polsku. Dziwne, że po tak strasznej wojnie nie nauczył się chociaż paru słów mieszkając w Polsce. Wówczas mówię do tego Niemca, że jeśli chce mogę powiedzieć coś po niemiecku, ale tylko to co znam. A on mi na to odpowiada, że dobrze. Na co ja wrzeszczę „hande hoch” patrzę, a tu cały szereg za nim stojących klientów podnosi ręce do góry. Za te zachowanie dostałem reprymendę od tegoż dyrektora, który chciał mnie zwolnić z pracy, ale później dogadaliśmy się, że właściwie to co zrobiłem należało się im, albowiem fakt odmówienia poznania języka polskiego nawet na poziomie podstawowym był wyrazem ich buty i arogancji i za to dostali ode mnie nauczkę.

Witold Kieżun z wnuczką Aurelie

Słońce już skryło się za horyzontem, kiedy pomyślałam sobie jak to tak przez całe życie w PRL-u słyszałam w jakim progresywnym i postępowym żyłam państwie, to samo też słyszałam po roku 1989 jaką to wielką odzyskaliśmy demokrację. Ale teraz nasuwają mi się bardzo poważne skojarzenia, że tak naprawdę to jeszcze nie odzyskaliśmy tej Polski, którą utraciliśmy w 1939 roku z powodu agresji nazistowskiej i bolszewickiej.

Trzy pokolenia: wnuk Adam Witold, Witold senior i syn Witold Olgierd, 2010 r.

Bo przecież była to Polska, w której ośmioklasiści zdobywali prawo jazdy, a osiemnastolatkowie byli już doświadczonymi kierowcami. I nie tylko kierowcami, ale też z płynną umiejętnością języków obcych w szczególności jednego z trudniejszych języków europejskich, który chyba wówczas był najważniejszym i najpopularniejszym w Europie – francuskiego. Mężowie potrafili ubezpieczyć swoje żony i dzieci ubezpieczeniami wartymi 125 metrom wytwornego mieszkania w pięknej żoliborskiej dzielnicy, w kraju w którym jak wspominał profesor matka dopilnowywała ażeby codziennie brał ciepły i zimny prysznic, codziennie zmieniał bieliznę a spodnie prasował w kant. Codzienne golenie było też przymusowe. Pół głodnym wstawało się od stołu, w związku z czym nawet na przedwojennych zdjęciach trudno znaleźć grubasów. I nawet jeżeli zapomnę o kuzynie z 11 doktoratami, to oczywistym jest, iż do chwili obecnej cierpimy na dramatyczny upadek kultury bytowej. Ażeby to zrozumieć wystarczy przejechać się środkami komunikacji masowej w upalny dzień, czy też wejść do mieszkań budowanych po 45 roku, szczególnie w okresie stalinizmu. Wiem, że różne komisje badają i wyceniają straty spowodowane na narodzie i państwie polskim tytułem II wojny światowej, ale jedno jest pewne – są one niepoliczalne. Jakkolwiek ich manifestacja jest widoczna na każdym kroku życia bytowego, politycznego, intelektualnego, rodzinnego. I mam tylko jeden apel do rodaków: tak czy inaczej musimy podnosić się z klęczek i niech nam przyświecają świetlane wzory kultury bytowej, politycznej i społecznej II Rzeczpospolitej.

Comments are closed.