Peru to ogromne południowoamerykańskie państwo (1 285 220 km²) , ponad czterokrotnie większe od Polski (312 679 km², z możliwością powiększenia o około 3,0 km²). Ludności jest tam trochę mniej, bo ok. 31 mln, zaś nasz kraj liczy 38,5 mln osób – nie biorąc pod uwagę 2 – 3 milionowej najnowszej emigracji ekonomicznej.
Z racji położenia geograficznego w Peru panuje klimat równikowy. Najwięcej jego terytorium zajmuje obszar Selvy, czyli głównie dżungli amazońskiej, gdzie dominuje skwar i ogromna wilgoć. To tam w mieście Iquitos mieszka znany polsko-polonijny polityk Stan Tymiński. Iquitos to duże obszarowo, prawie 420–tysięczne miasto nad Amazonką. Nie prowadzi do niego żadna droga asfaltowa ani kolejowa, pozostaje jedynie powietrze i woda. Mieszkańcy nie płacą żadnych podatków, nie ma instytucji nękających przedsiębiorców, słowem raj na ziemi. Jak mi powiedziano Iquitos jedynie w minimalnym stopniu podlega jurysdykcji państwowej – jak to piszę, to serce mi się tam wyrywa.
W Andach klimat jest bardziej sprzyjający, jednakże znaczne wysokości terenów górzystych powodują szereg niedogodności związanych z rozrzedzonym powietrzem. Pomimo tego, że Costa (wybrzeże) położone jest nad oceanem, wcale nie jest tam jakby można było sądzić, przez cały czas gorąco i duszno, a wręcz przeciwnie, nawet dla Polaka niekiedy nie jest zbyt ciepło, a bywa po prostu chłodno i wietrznie, na co nawet mój zahartowany organizm zareagował przeziębieniem. Niekiedy nad terenami przyoceanicznymi pojawia się swoista mgła zwana garua. Zapoznałem się z jej urokiem w chilijskim porcie Valparaiso. Wybrzeże omywa zimny Prąd Peruwiański, zaś tereny przyległe to w znacznej mierze obszary pustynne, na których od dziesiątków lat nie spadła ani jedna kropla deszczu. Ale jednocześnie wzdłuż rzek rozwinęło się rolnictwo. Czyli dla przeciętnego Europejczyka taki klimat nadmorski to prawie same anomalie, ale dla wytrawnego podróżnika to normalność. Bo przecież ileż na morzach i oceanach jest wysp, na których prawie nigdy nie pada i na których nie uświadczysz najmniejszego nawet źródełka wody pitnej, ileż podobnych wybrzeży, na których pomimo pozornie sprzyjających warunków, życie fauny i flory prawie zamarło? Doświadczyłem uroków głównych stref klimatycznych w Peru i przy moim przeziębieniu i temperaturze około 38ºC, pomimo wszystko najlepiej czułem się na Costa , w Callao, Limie, Arequipa, bo góry okazały się niestety dla mnie nieco zbyt wysokie a Selva za duszna i za gorąca. Wyliczono, że na terenie Peru występuje aż 28 szczegółowo określonych stref klimatycznych.
Natura dała temu państwu wspaniałe ukształtowanie terenu. Naliczono tutaj 50 szczytów o wysokości ponad 6000 m n.p.m., są przepiękne wysokie góry zwane Cordillera Blanca z najwyższym szczytem Huascaran, są też dwa najgłębsze kaniony na świecie czyli Colca i Cotahuasi, jest najwyższa wydma na świecie – Cerro Blanco na płaskowyżu Nazca o wysokości 2078 m n.p.m. (najwyższa wydma Polsce ma 49,5 m wysokości). W Peru są 84 spośród 103 stref ekologicznych na świecie. Na jego terenie występowało wiele różnorakich cywilizacji i starożytnych państw. By je omówić chociażby w skrócie, opis należałoby zamieścić w wydawnictwie objętości sporej książki. Peru to nieprawdopodobna mieszanka etniczna, świetna kuchnia, oryginalna muzyka, charakterystyczny folklor. I dlatego z wielka estymą i należnym pietyzmem je opisuję.
W trakcie pierwszego pobytu w Cusco (inkaskie: „Qosqo”, znaczące tyle co „Pępek Świata”), archeologicznej stolicy Ameryki Południowej, jak już nadmieniłem, czułem się niezbyt dobrze, przeziębienie przywlokłem z wybrzeża. Z powodu złego stanu zdrowia dostałem choroby wysokościowej (moje lokum leżało na wysokości ca 3500 m n.p.m.), chociaż niejednokrotnie w życiu bywałem znacznie wyżej i nic złego się nie działo. Jedynym, najlepszym i powszechnie tam stosowanym lekarstwem na jej objawy jest napar z liści koki, czyli mate de Coca. Na dole, w holu hotelu stał ogromny samowar i wszyscy popijali sporządzony w nim gorący napar. I ja wypijałem go w dużej ilości. Smak był podły, ale trochę pomagało. Przeziębienie leczyłem aspiryną, która jest również wskazana przy chorobie wysokościowej. Po dwóch dniach pobytu w Cusco, pojechaliśmy w interior.
Po kilku godzinach kręcenia się autobusem po Andach, najpierw ostro pod górę, a następnie serpentynami w dół i przystawania co i rusz przy zabytkach, w miasteczkach i wioskach, których centra opanowane są przez handlujące wyrobami ludowymi Indianki z grupy językowej Quechua, dojechaliśmy do stacji słynnych, nieprawdopodobnie wręcz oryginalnych i uroczych, kolei peruwiańskich. Począwszy od miejscowości Pisac rozpoczyna się Valle Sagrado de los Inkas, czyli Święta Dolina Inków, dolina rzeki Urubamby. Wokół rozciągają się pola tarasowe, a wraz z obniżającym się terenem wzrasta rolnicze zagospodarowanie okolicy. Uprawia się tutaj kilka gatunków kukurydzy, bób, komosę (quinua), amarant (kiwicha) oraz ponad 200 gatunków ziemniaków, zaś w całym Peru w bazie genów gatunków ziemniaków jest około 9000. To tutaj właśnie przed dziesięcioma tysiącami lat rozpoczęto ich uprawę, stąd pochodzą protoplaści naszych rodzimych Irysów, czy innych Irg. Stąd wzięły się również pomidory. Zbiory wszystkich roślin przeprowadza się dwa razy w roku.
I pojechaliśmy pociągiem w dół, przełomem rzeki Urubamba. Przyniosła mi ona wybawienie. Z każdą sekundą dostawałem nowych sił, choroba powoli ustępowała. A rzeka rwała jak nasz Dunajec, przebijając się poprzez ponure Andy w dół, z ogromnym grzmotem. Rio Urubamba (725 km długości), która w górnym biegu zwie się Vilcanota i dopiero począwszy od miasta Urubamba, przyjmuje jego miano, to dopływ Ukayali, rzeki o długości 2400 km i powierzchni dorzecza 375 tys. km². Dla porównania nasza królewska Wisła ma 1047 km długości a powierzchnia jej zlewni wynosi 194 tys. km². Rio Ukayali to prawy dopływ Amazonki, największej rzeki świata, o długości 7040 km i wielkości dorzecza 7,2 mln km², czyli 23 razy większej od powierzchni Polski. Ukayali jest uznawane na rzekę źródłową Amazonki i składa się z dwóch własnych rzek źródłowych czyli Urubamba i Apurimac (890 km). W odkryciu prawdziwych źródeł Amazonki walny udział wzięli Polacy, uczestnicy wyspecjalizowanych wypraw, najpierw Piotr Chmieliński a następnie Jacek Pałkiewicz. Jeszcze w Limie spotkałem młodych polskich podróżników z Wielkopolski, którzy wędrowali śladami Arkadego Fiedlera opisującego swoje tamtejsze podróże w kultowej powieści z 1935 r. „Ryby śpiewają w Ukajali”. Że jednak nie wszystkim udaje się z powodzeniem przetrwać na tym terenie, świadczy przypadek z 2011 r. małżeństwa polskich kajakarzy, którzy spłynęli poprzez Urubambę do Ukayali i zostali zamordowani koło miejscowości Atalaya. Okazało się, że pijani Indianie wzięli ich za pishtacos, czyli białych ludzi, którzy jakoby zabijają miejscowych, zdzierają im skórę z twarzy, a z trupów wycinają tłuszcz, który używają jako lekarstwo. Dlatego Polaków zastrzelono, a następnie zwłoki poćwiartowano i wrzucono do rzeki. To morderstwo odbiło się szerokim echem po całym świecie i było ogromnym wstydem dla rządu peruwiańskiego, albowiem właśnie w tych dniach obchodzono niezwykle hucznie stulecie odkrycia Machu Picchu, największej atrakcji Ameryki Południowej.
W miejscowości Aguas Calientes (2000 m n.p.m.) spożywamy wyśmienity, mięsno-warzywny posiłek, niektórzy raczą się piwem i winem a najbardziej wytrawni smakosze lokalnym pisco, czyli jak określają to niektórzy rodzajem brandy, mnie zaś napitkiem przypominającym w smaku świetną włoską grappę. Po odpoczynku wsiadamy do autobusu. Następnie nieprawdopodobna jazda pod górę. Całym gazem, po krawędziach straszliwych przepaści. Nawierzchnia drogi wokół góry jest szutrowa, bądź gliniasta. Barierek ochronnych prawie nie ma. Jest ciągle wilgotno i deszczowo, mgły snują się i w te, i we w te. Autobus rwie do przodu, niekiedy się ślizga. Czasem trzeba się z drugim pojazdem wyminąć. Ten, kto jedzie z góry przytula się do ściany, ten zmierzający do góry jedzie kołami po skraju przepaści, zawsze o wysokości co najmniej kilkuset metrów. Polecam każdemu takie przeżycie, to sama adrenalina, wysublimowana radość. Na parkingu zatrzymujemy się i wysiadamy. A potem steczką podchodzi się pod górę, staje i otwiera buzię. Widoki znane są powszechnie z różnorakich filmów i fotografii, ale zdjęcia to nie to, w ogóle nie oddają narastającego napięcia i nieprawdopodobnego kolorytu. Rzeczywistość jest piorunująca. Czegoś takiego, jednego z największych cudów Świata, nie sposób opowiedzieć. Widok na szczyty osnute mgłą. Zielono-brązowe Andy. W dole zieleń dżungli. Hen, daleko, nisko, widać kanion oraz srebrzystą nitkę Urubamby i most. Na stacyjce stoi maleńki niebiesko–srebrny pociąg. Wchodząc najwyżej, u stóp mamy wycyzelowane w kamieniu, filigranowo-ażurowe dzieło przed kolumbijskich Inków, którzy nie znali koła, żelaza, zaprawy murarskiej. Genialnie dopasowywali głazy na styk. Machu Picchu, Stary Szczyt. Zjawiskowe piękno. Alpaki, lamy. Cisza, poświst wiatru. Co i rusz mgła i mgiełka. Ciepło, ale nie duszno. Nad kompleksem góruje Huayna Picchu (Młoda Góra), na którą wspina się wielu, a wśród nich i ja. Liczba osób mogących zwiedzać Machu Picchu jest podobno ograniczona do 2500 dziennie, zaś na Młodą Górę może wejść dziennie maksymalnie 400 osób. Napisałem „podobno”, bo jest to informacja nie do końca sprawdzona. Dla mnie w takim miejscu obecność większej ilości osób to dysonans z przeogromną ciszą i oszałamiającym pięknem. Wrzaski przewodników i gadulstwo setek turystów, a w szczególności krzykliwych przedstawicieli niektórych nacji, są dla mnie okropne. Dlatego chodzę sobie powolutku i samodzielnie, tak jak mnie pouczała w Limie niezapomniana Pani Maria, kontempluję spokojnie budowle, oddycham leczniczym, balsamicznym powietrzem. Było ono rzeczywiście lekarstwem na moje dolegliwości, albowiem już w drodze powrotnej do Cusco, pomimo ostrej jazdy pod górę poczułem się jak nowo narodzony, przeminęła choroba wysokościowa i jak nic mógłbym sobie bez problemu hasać na wielkich wysokościach. To również dlatego Machu Picchu jest takim cudownym miejscem, ale rozbiegani turyści nie mają o tym zielonego pojęcia. Przekonanie się o czymś na własnej skórze jest najlepszą nauką.
Machu Picchu zostało odkryte w roku 1911 przez amerykańskiego naukowca i polityka Hirama Binghama. Podzielił on to miasto – twierdzę, zbudowane z jasnego granitu według swoistego sytemu. Części składowe Machu Picchu:
- Domy strażników
- Sektor rolniczy
- Sektor miejski
- Dzielnica źródeł
- Źródło główne
- Domy strażników źródeł
- Świątynia słońca
- Pałac księżniczki
- Grobowiec królewski
- Sektor królewski
- Sektor kamieniołomów
- Dzielnica święta
- Świątynia Trzech Okien
- Świątynia Główna
- Zegar słoneczny kamienny
- Plac główny
- Cele więzienne
- Świątynia kondora
- Dzielnica uczonych.
Podobno już około 40 lat wcześniej niemiecki przedsiębiorca Augusto R. Berns dotarł do zaginionego miasta i założył u podnóża góry tartak oraz firmę, która handlowała zawartością grobowców i innymi zabytkowymi przedmiotami. Był zwykłym złodziejem, wobec tego nie chwalił się swoim odkryciem ani tym bardziej swoimi korupcyjnymi powiązaniami z ludźmi władzy w Peru.
Wyprawa do Machu Picchu trwała około 8 godzin. A potem z powrotem jedziemy autobusem, tym razem w dół i to już o zmroku. Niby ta sama droga. Tyle, że ze dwa, trzy razy szybciej. I wolty autobusu na krawędziach przepaści. Dla Europejczyków to przeżycie, które zapamiętuje się na całe życie. Ale kierowca to potomek Inków, oni zaś nie znają poczucia czegoś tak dla nich głupiego, jak lęk wysokości. Po prostu sobie jedzie i śpiewa wraz z dobiegającą z głośników muzyką. To płyną rytmy peruwiańskiej, boliwijskiej i kolumbijskiej muzyki rozrywkowej, śpiewają prześliczne dziewczyny, południowo amerykańskie gwiazdy, których podobizny, a jakże, dziarski Inka poprzyczepiał gdzie się tylko dało. Zafascynowałem się urokiem tych piosenek i po długich pertraktacjach odkupiłem od kierowcy płytę. Często jej w Polsce słucham, jest cudowna. Następnie wsiadamy do pociągu, który tym razem wspina się doliną Urubamby w kierunku Cusco. Jest wieczór, pociąg jedzie sobie spokojnie, aż tu nagle gaśnie światło, rozlega się przejmujący wrzask i pojawiają się podświetlone maszkary, demony w maskach, wykonujące ekwilibrystyczne tańce i przejmująco śpiewające. Spektakl trwa z piętnaście minut. Okazuje się, że do pociągu nie wpadli dzicy, ale, że po prostu załoga konduktorska tak zabawia podróżnych, prezentując starożytne inscenizacje. Gdy porzucono straszliwe precjoza, ukazała nam się ona w całej krasie. Dwoje z nich o aparycji i postawie gwiazd filmowych zaprezentowało rewię mody, polegającą na eksponowaniu, przy dźwiękach muzyki ludowej, miejscowych wyrobów z delikatnej wełny alpaki. Następnie aktorzy przebrali się w mundury i ponownie stali się konduktorami kolei peruwiańskich. Na stacji docelowej sprzedawali prezentowane przez siebie wyroby. Nie było nikogo, kto by nie nabył jakiegoś swetra, szala, czy innego odzienia. Fascynacja występem przełożyła się na dobry biznes. To było świetne i zarazem pouczające, że jednak można, jak się chce, połączyć piękne z pożytecznym.
Marek Lipniak