Język polski w szponach współczesności.
– Polszczyzna nam się kundli – piętnował Andrzej “Ibis” Wróblewski, dziennikarz i językoznawca. Jego dobitny komentarz zelektryzował publiczność na Forum Kultury Słowa we Wrocławiu w 1995 r. Kilkanaście lat później wtórował mu inny lingwista profesor Jerzy Bralczyk, który swoimi słowami język się bogaci, ale mowa ubożeje wywołał kolejną falę dyskusji o poprawnym posługiwaniu się językiem polskim. O kierunku w jakim zmierza polszczyzna, a także o tym, czy współczesność stanowi dla naszego języka zagrożenie Monika Dąbkiewicz rozmawiała z jednym z czołowych polskich językoznawców profesorem Radosławem Pawelcem.
Monika Dąbkiewicz: Kiedyś w zeszycie ćwiczeń do języka polskiego na porządku dziennym było pisane z wielkiej litery słowo Murzyn. Na konkursach recytatorskich Juliana Tuwima, co drugie dziecko zaczynało swój występ od rymowanki: Murzynek Bambo w Afryce mieszka, czarną ma skórę ten nasz koleżka. A jak jest teraz? Słownik języka polskiego podaje kilka definicji słowa Murzyn.
Oprócz tradycyjnej:
Murzyn «człowiek należący do rasy czarnej»
Mamy pejoratywne potocyzmy.
pot. «ktoś, kto wykonuje pracę za kogoś bez ujawniania swego nazwiska»
pot. «ktoś, kto ciężko pracuje i jest wyzyskiwany»
Czy w tej sytuacji czarnoskórego człowieka spokojnie jeszcze możemy nazwać Murzynem, czy dla „bezpieczeństwa” lepiej powiedzieć Afroamerykanin?
Radosław Pawelec: Język rozwija się bardzo szybko i często jest inaczej postrzegany przez osoby starsze, a inaczej przez osoby młodsze. Dla starszych w słowie Murzyn nie ma niczego złego, podobnie jak w wierszykach typu Murzynek Bambo, czy powieści Henryka Sienkiewicza W pustyni i w puszczy. Te dzieła miały przybliżać kulturę osób czarnoskórych i budzić do nich sympatię. Natomiast z dzisiejszego punktu widzenia, sposób w jakim są tam ukazane, można uznać za protekcjonalny i niepoprawny politycznie. Z perspektywy polskiego językoznawstwa jest to jednak zupełnie nieuzasadnione. Dawniej słowo Murzyn nie miało negatywnego zabarwienia, dopiero w XX w. przybyło mu trochę pejoratywnych konotacji. W zasadniczym znaczeniu wciąż nie jest to słowo wartościujące. Warto przypomnieć, że słowo Murzyn, podobnie jak Eskimos czy Indianin jest zapisywany wielką literą jako obowiązująca nazwa odmiany rasowej, dlatego można go używać zupełnie swobodnie. W dawnej polszczyźnie niekorzystne skojarzenia dolepiano też do słowa Żyd mówiąc, że jest to osoba przewrażliwiona na punkcie finansowym, a także chytra i chciwa. Zresztą ta praktyka funkcjonuje do dziś w postaci czasownika żydzić.
MD: Ale to raczej nie jest czasownik, którego możemy używać bez obawy o poprawność polityczną. Pamiętam sytuację, w której to podczas programu Dzień Dobry TVN – aktorka Bożena Dykiel opowiadała o kalendarzu promującym akcję wspierania kobiet chorych na raka piersi. Chcąc wyjaśnić, że stacja TVN nie wsparła finansowo całej akcji powiedziała: TVN pożydził i nie wydał naszego kalendarza. Prowadzący program Bartosz Węglarczyk nie krył oburzenia i z nieukrywanym zażenowaniem dopytał, co gwiazda miała na myśli. To rozpętało burzę, w którą zaangażowało się nawet Forum Żydów Polski. Na stronie Słownika języka polskiego dostajemy dobitną informacje – wyraz nie występuję. To jak to jest z tym czasownikiem?
RP: W języku, podobnie jak w wielu ludzkich zachowaniach, to co jest odpowiednie w jednej sytuacji, nie musi być stosowne w innej. Inaczej ubierzemy się idąc do parku, inaczej na koktajl do ambasadora, a inaczej na przyjęcie u cioci – podobnie jest z językiem. Pani Dykiel po prostu pomieszała „sposoby ubierania się”, tzn. zachowała się tak jakby strój, który jest akceptowalny na lżejsze spotkanie towarzyskie, założyła na przyjęcie w ambasadzie. W wystąpieniach publicznych obowiązuje elegancja językowa, a słowo żydzić z pewnością do niej nie należy. Nie oznacza to jednak, że słowo to nie funkcjonuje w języku potocznym.
MD: Czy my poprzez unikanie słów niepoprawnych politycznie nie popadamy za
bardzo w paranoję? Przykład: widziałam kiedyś w telewizji, jak prezenter poprawiał swojego gościa, posługującego się terminem Cygan. Podirytowany dziennikarz kilkukrotnie upominał – proszę mówić Rom. Znam kilku Cyganów i wiem, że sami tak się nazywają. Mało tego Słownik języka polskiego używa zamiennie sformułowań Rom i Cygan. Czy wspomniane słowo rzeczywiście jest niepoprawne politycznie?
RP: Z tego, co wiem z historii języka polskiego, słowo Cygan było normalnie stosowane. Miało oczywiście swoje konotacje, zarówno negatywne jak i pozytywne, np. kojarzyło się ze swobodą, barwnością czy śpiewnością – stąd też cyganeria artystyczna. Do różnych cyganerii w różnych czasach, warszawskiej, krakowskiej, młodopolskiej itd., należało wielu wybitnych artystów, np. młody Cyprian Norwid. Nazwą i sposobem bycia i życia odróżniali się od „mieszczuchów”, a upodabniali właśnie do barwnego cygańskiego świata. To wspomnienie było przecież jeszcze żywe w drugiej połowie XX wieku, np. w piosenkach Maryli Rodowicz.
MD: A jak zmieniło się nazewnictwo związane z orientacjami seksualnymi?
RP: W przypadku orientacji innych niż hetero zmieniło się wiele nie tylko w języku, ale też w świadomości społeczeństwa. Oskar Wilde, twórca powieści Portret Doriana Greya, za swój homoseksualizm trafił do więzienia. W hitlerowskich Niemczech homoseksualistów mordowano w okrutny sposób. Dzisiaj radykalne potępienie homoseksualistów ustępuje, a ta zauważalna zmiana nastawienia objęła nie tylko elity polityczne czy media, ale także dużą część młodego pokolenia. Niegdyś częściej używane było słowa pedał, a dziś oceniane jest jako dosyć prymitywne. Problemy pojawiają się również wewnątrz danej orientacji. Interesujące jest to, że od wieków homoseksualizm damski jest postrzegany łagodniej niż męski.
MD: Język jest tworem żywym i na pewne zmiany po prostu trzeba się zgodzić. Niektóre słowa wypadają z obiegu, powstają nowe i tak w kółko. Ale czy w języku polskim są jeszcze takie sfery, na które nazw jeszcze nie wymyślono, a przydałyby się?
RP: Oczywiście. W języku polskim brakuje słów odnoszących się do kobiet. Jeden z moich magistrantów pokazał mi, jak wiele jest np. dyscyplin sportowych, w których nazewnictwo odnosi się tylko do męskich zawodników. Często nie zmienia się to nawet w przypadku dyscyplin, w których Polki odnoszą światowe sukcesy. Weźmy pod uwagę np. skok wzwyż. Mężczyzna to skoczek, ale kobieta? Jak ją nazwać? Skoczkini? Skoczka? Nie wiadomo. Przyjęło się już, że jeżeli zawodniczka biega na krótkich dystansach, to jest nazywana sprinterką, ale przecież sprint dzieli się na kilka specjalności. Irena Szewińska była specjalistką od tych dłuższych dystansów i co wtedy? Nazwiemy ją dwustumetrówką? Czterystametrówką? Nie bardzo. Na szczęście powoli pojawiają się nowe określenia, a ich autorami często są dziennikarze, o czym świadczy choćby przykład igrzysk olimpijskich w Londynie. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem bardzo poręczne słowo maratonka, określające biegaczkę startującą w maratonie. Teraz to wyrażenie na stałe weszło do słownika języka polskiego, więc idzie ku lepszemu.
MD: W sporcie mogę się zgodzić. Damskie odpowiedniki ułatwiają pracę chociażby komentatorów, ale co z damskimi odpowiednikami stanowisk, np. marszałkinią i ministrą? Myśli Pan, że to droga w dobrym kierunku?
RP: Ministra to jest w ogóle jakieś nieporozumienie, jeżeli już to powinno być ministerka. Ministra to niezbyt fortunne wyrażenie skonstruowane niezgodnie z zasadami polskiego słowotwórstwa. Natomiast na dobre przyjęło się już słowo marszałkini, czy posłanka, choć na początku ludzie zastanawiali się, kto to w ogóle jest. Domysłom nie było końca… może to kochanka posła, a może lepiej byłoby mówić posełka albo poślica? Dzisiaj to słowo wydaje się zupełnie normalne. Teraz język polski stoi przed innymi wyzwaniami np. stosownym nazywaniem pani premier. Może premierka albo premierzyca? To, czy dane słowo się przyjmie, czy też nie – zależy głównie od mediów. Gdyby zachęcić dziennikarzy do częstego używania danego sformułowania, to po kilku latach istnieje duże prawdopodobieństwo, że dany termin na stałe zagości w języku polskim. Jednak przewidywanie, które słowa wejdą do słownika na stałe, a które nie – można porównać do wiarygodności prognozy pogody na wrzesień 2030 roku.
MD: A stosowanie wyrazów zapożyczonych? Mam na myśli np. nazwy stanowisk w wielkich korporacjach: demand planner, production planner, front-end planner, manager. Po co to wszystko? Naprawdę nie dalibyśmy rady wymyślić czegoś po polsku?
RP: Są trzy główne powody takich zachowań. Czasem brakuje polskich odpowiedników, niekiedy jest to swoisty snobizm, a najczęściej wyrazy zapożyczone są nadużywane jako rodzaj slangu korporacyjnego. Jeżeli są to polskie instytucje państwowe, to nie wolno tak mówić, ponieważ ustawa o języku polskim nakazuje używania tam jako języka urzędowego wyłącznie języka polskiego. Natomiast młodych pracowników korporacji można zachęcać, aby podeszli do tego tematu z refleksją. Zagraniczni współpracownicy z pewnością bardziej będą ich cenić za biegłą znajomość języka angielskiego i poprawne użycie polszczyzny niż za niczym nieuzasadnione przeplatanie tych dwóch języków w dziwny twór, który wprowadza chaos, a użytkowników naraża na śmieszność.
MD: Współczesność jest łaskawa dla języka polskiego?
RP: By pielęgnować język, trzeba go używać, a przy tym starać się robić to poprawnie i ciekawie. Z tym drugim Polacy, zwłaszcza młodzi, nie mają problemów, gorzej jest z poprawnością (…) Wbrew wielu opiniom uważam, że współczesność jest dla języka polskiego łaskawa. Księgarnie są wypełnione polskimi książkami, po polsku piszemy pisma urzędowe, szybko wzbogaca się nasze słownictwo i to dzieje się nie tylko w wyniku zapożyczania (np. wylotówka i zimówka to przecież nie są zapożyczenia). Nie zawsze tak było, ponad 100 lat temu we Wrześni nauczyciel zbił polskie dzieci, bo nie chciały na lekcji religii odpowiadać po niemiecku. Między tamtym a obecnym stanem rzeczy jest przepaść i każdy powinien o tym pamiętać. Oczywiście wiele jest do poprawienia, przede wszystkim trzeba zaprowadzić porządek i w sytuacjach oficjalnych, zawodowych posługiwać się językiem poprawnym i eleganckim, w prywatnych zaś – można swobodniejszym. Trochę tak, jak z ubraniem, gdzie indziej idziemy w swetrze, a gdzie indziej w garsonce.
prof. Radosław Pawelec – językoznawca, specjalizujący się w języku mediów, polszczyźnie urzędowej i prawnej. Autor, współautor i redaktor kilkudziesięciu artykułów naukowych oraz książek, m.in.: Wielki słownik wyrazów obcych i trudnych (2001); Gdzie prawo niepewne, tam nie ma prawa; Najnowsze słownictwo a współczesne media elektroniczne (2008); O poprawności języka urzędowego; Ciemne zwierciadło. Semantyka antywartości (2013).
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, uczestnik polskich i międzynarodowych projektów badawczych, wieloletni współpracownik Polskiego Radia, popularyzator wiedzy o poprawnej polszczyźnie.