Przedstawiamy dr inż. Jana Czekajewskiego, prezesa i właściciela firmy Columbus Instruments w Ohio, USA. To co wyróżnia go z tysięcy właścicieli firm o podobnej wielkości (ponad $10 mln rocznego obrotu), to fakt, że firma została utworzona i rozwinięta bez kapitału finansowego i pożyczek. „Kapitałem” była pomysłowość wynalazcza właściciela oraz jego wytrwałość i spryt w pokonywaniu przeciwności, które kilkakrotnie stawiały go w sytuacji beznadziejnej. Etykę rzetelnej i ciekawej pracy wyniósł z domu rodzinnego, zwłaszcza od swego ojca Franciszka Czekajewskiego, który po dziesięciu latach służby w armii carskiej, obejmujących pierwszą wojnę światową, spędził resztę życia w Częstochowie, pracując jako technik‑samouk w centrali telefonicznej. To co obydwa pokolenia łączy – to zainteresowanie elektrycznością oraz pisanie wspomnień, co dzieli – to bieda domu rodzinnego, z której młody Janek, wcześnie, mocno i na zawsze postanowił się wygrzebać. Jak to się typowo zdarza ludziom ambitnym, napotykają w życiu wielu przeciwników, ale sporadycznie zdarza się im spotkać również ludzi bardzo pomocnych. Takim człowiekiem był w życiu Jana Czekajewskiego profesor Stefan Bincer na Politechnice Wrocławskiej, pomysłowy „cichy kapitalista” w „realnym socjalizmie” PRL‑u. Pomógł on studentowi, a później asystentowi, w zdobyciu nie tylko solidnej wiedzy w zakresie inżynierii elektronicznej, ale również praktycznych umiejętności projektowania, wykonania i sprzedawania produktów, które są użyteczne i komuś potrzebne.
GS: Janek, we wspomnieniach Twego ojca szczególnie zainteresował mnie opis chaosu i nieszczęścia, jaki spowodował wybuch wojny pierwszego września 1939 roku. Te wędrówki z małym „Januszkiem” po okolicznych wsiach w ucieczce przed brutalnością niemieckiej machiny wojennej, chowanie się w stodołach i dołach na kartofle, powszechność zniszczeń i śmierci, głównie wśród ludności cywilnej. Potem pierwsze spotkania z żołnierzami Wehrmachtu, którzy sporadycznie przechodzili od brutalności do „przyjaznej” propagandy, opartej na fanatycznym entuzjazmie wczesnego hitleryzmu. W dalszym toku Twój ojciec poświęca szczególnie dużo uwagi opisom prześladowań i mordowania ludności żydowskiej w Częstochowie. Czy coś z tych przeżyć utrwaliło się w Twojej pamięci?
J.Cz: Tak, rodzice moi, sumienni chrześcijanie, bardzo przeżywali szokującą pogardę, z którą „kulturalna” cywilizacja niemiecka traktowała polskich i żydowskich „podludzi”. Jawne okrucieństwo w stosunku do bezbronnych Żydów było szokiem dla mojej rodziny, jak i dla wszystkich uczciwych rodaków, aczkolwiek pełny rozmiar tej męki i hitlerowskich planów eksterminacji milionów ludzi miał być poznany dopiero po wojnie. Podobnie zresztą traktowali jeńców sowieckich. Idąc do szkoły widziałem czasem tych mizernych, wygłodzonych ludzi, idących pod nadzorem do pracy. Kiedyś udało mi się podać jednemu z jeńców swoje drugie śniadanie, za co dał mi małego krokodyla wyrzeźbionego z drewna. Za ten „bohaterski” czyn uzyskałem w szkole jedyną chyba publiczną pochwałę w mojej uczniowskiej krnąbrnej karierze.
GS: Przejdźmy więc do Twoich czasów szkolnych i studiów.
J.Cz. Byłem zadziornym i zbuntowanym uczniem, więc miałem na ogół tylko dwa rodzaje ocen: marne i złe. Kilkakrotna zmiana szkół, jeden dublet. Rodzinna etyka sumiennej pracy docierała do mojej mentalności z opóźnieniem. Ojciec powiedział mi wprost, że martwi się czy coś wartościowego ze mnie wyrośnie. Któregoś dnia zabrał mnie do centrali telefonicznej, gdzie bardzo zainteresowała mnie magiczna sprawność elektrycznych urządzeń łączących. Dziś nazwałbym to złożonością konstrukcyjną i funkcjonalną. Zacząłem myśleć o elektronice jako moim przyszłym zawodzie. Zapisałem się na kurs radiooperatorów Służby Polsce, gdzie uzyskałem dyplom z bardzo dobrą oceną. Zbudowałem samodzielnie radioodbiornik. Napisali o mnie w gazecie i rodzice mogli być ze mnie wreszcie jako tako dumni. Przy pomocy ściąg jakoś zdałem maturę a dobra ciocia Otylia Woyczyńska z Wrocławia, która była nauczycielką matematyki, podjęła się przygotować mnie do egzaminu wstępnego na Politechnikę Wrocławską. Kręciła się też za pomocnymi kontaktami, ale zdałem jednak tym razem całkiem uczciwie i zostałem studentem Wydziału Łączności, rocznik 1952.
GS: I znalazłeś się wkrótce w akademickiej „szarej strefie ekonomicznej”?
J.Cz: No, nie od razu. Nauka szła mi dobrze więc po trzecim roku zostałem asystentem technicznym w Katedrze Urządzeń Radiofonicznych, kierowanej przez prof. Bincera. Moja funkcja asystencka obejmowała pracę w tzw. Zakładzie Pomocniczym, świadczącym usługi, teoretycznie konsultacyjne, dla przemysłu. Profesor pochodził z asymilowanej (katolickiej) rodziny żydowskiej we Lwowie i miał doświadczenie biznesowe, jako właściciel wytwórni aparatów radiowych. Był bezdzietny i już w tym czasie poważnie chory na serce, wybrał mnie więc do współpracy i długich rozmów, w trosce aby jego wiedza naukowa i biznesowa została przekazana komuś godnemu. Bardzo mi to pochlebiało, po ciężkich przejściach w nauce przedmaturalnej. W tym Zakładzie Pomocniczym, pod fachowym i życzliwym okiem profesora Bincera, powstały moje pierwsze konstrukcje: wilgociomierz do zboża i tranzystorowy miernik hałasu. Faktyczne warunki współpracy z przemysłem przypominały przedsiębiorstwo prywatne. Opracowane i wykonane, w warunkach dość prymitywnego laboratorium i warsztatu, urządzenia staraliśmy się sprzedać odbiorcom, to znaczy państwowym firmom, a z uzyskanych dochodów Wydział wypłacał nam wynagrodzenie. Kiedy w paru głównych miastach kraju zaczęto nadawać – w oparciu o „przodującą technikę radziecką” – sygnał telewizyjny (oczywiście czarno‑biały), jeden z doświadczonych asystentów (Andrzej Drozd, który wcześniej „przerzucił” sygnał telewizyjny z czeskiej Pragi ponad Śnieżką do Polski) szybko opracował przemiennik‑nadajnik, umożliwiający również mniejszym miastom i pobliskim wioskom odbiór programów TVP. Jako delegowany akwizytor jeździłem po Polsce wojewódzkiej i powiatowej z atrakcyjną ofertą, a miejscowi dygnitarze partyjno‑administracyjni i przemysłowi główkowali jak kombinacyjnie („dla uczczenia…”) sfinansować ten pozaplanowy luksus. Dało się nieźle na tym zarobić, ale najważniejsze że nasz produkt się sprawdził jakościowo przez 25 lat dobrego działania, na przykład w Radomiu. Profesorowi Bincerowi postawiłem niedawno pamiątkową tablicę na cmentarzu, bo Politechnika Wrocławska odmówiła niestety umieszczenia jej na budynku uczelnianym.
GS: Jesteś więc dumnym wychowankiem Politechniki Wrocławskiej. Uważasz że dobrze przygotowała Cię do własnej działalności jako wynalazcy i przedsiębiorcy?
J.Cz: Tak, potwierdziło to wielokrotnie moje doświadczenie w krajach o wysoko zaawansowanej nauce i technologii, a zwłaszcza w Szwecji i w USA. Poza tym PW dała mi, co też bardzo wysoko cenię, wielu dobrych przyjaciół, z którymi do dziś utrzymuję kontakty.
Muszę tu jeszcze wymienić wybitnego profesora Andrzeja Jellonka, jako jednego z tych bardzo pomocnych ludzi, którzy w krytycznym momentach przestawili moją drogę zawodową i życiową na właściwy tor. Z jakiegoś naiwnego względu, przy wyborze specjalizacji, zdecydowaliśmy się, razem z moim serdecznym przyjacielem Karolem Pelcem (obecnie emerytowanym profesorem w USA), na „Lampy Elektronowe”, ale praktyka wakacyjna w fabryce imienia „Róży Luksemburg” w Warszawie umożliwiła nam przejrzenie na oczy, że to ma niewiele wspólnego z elektroniką. Profesor Jellonek przyjął nas po terminie na „Miernictwo Elektronowe”, co okazało się bardzo dobrym wyborem. Profesor wykładał z entuzjazmem i klarowną kompetencją, a jeden z wykładów poświęcił cały (nadprogramowo) na metodykę pomiaru stratności Q („dobroci”). Później, metodykę tę wykorzystałem w swojej aparaturze typu „Selective Animal Activity Meter” (bardzo użytecznej w badaniach rozwojowych lekarstw), która stała się jednym z mocnych filarów ekonomicznych mojej firmy.
GS: Studia studiami, ale swoich rozbudzonych ciągot biznesowych też chyba nie zaniedbywałeś, łącząc przyjemne z pożytecznym?
J.Cz: Tak, uświadomiłem sobie że, po pierwsze – na elektronice można nieproporcjonalnie więcej zarobić niż na przykład na mechanice (na której każdy się „zna”), po drugie – mimo zgrzebnej biedy dookoła, dysponenci mają dużo pieniędzy do wydania, trzeba tylko do nich trafić – i po trzecie, jest wiele potrzeb poza zainteresowaniem centralnych planistów w stolicy, które czekają na zaspokojenie dla wspólnego dobra dostawcy i odbiorcy. Moje zmysły zostały uczulone na wykrywanie takich okazji – i nie trzeba było daleko szukać bo pierwszą zgłosiła moja ówczesna dziewczyna, która pracowała w wytwórni protez dentystycznych. Ręczna praca szlifowania i dopasowywania protez była powolna i żmudna, potrzebna była szlifierka elektryczna. W oparciu o dostępny silnik z nożnym regulatorem obrotów, przeznaczony do domowej „elektryfikacji” maszyn do szycia, uruchomiłem „chałupniczą” produkcję seryjną szlifierek dentystycznych, które moi akwizytorzy rozprowadzali po całym kraju. Sprzedawaliśmy je po sześć tysięcy, przy wkładzie własnym dziesięciokrotnie mniejszym – a wdzięczni odbiorcy „odbijali” sobie koszty inwestycji w nowoczesność przez częściową prywatyzację państwowych usług bezpłatnej służby zdrowia, (tzn. oferowanie odpłatnej, lepszej alternatywy), tak jak to się dzieje również obecnie. Stałem się więc, jak na studenta, na jakiś czas dość bogaty. Mogłem skończyć z marnie płatnym, chociaż czasem zabawnym, statystowaniem w operze.
GS: Poważny pieniądz w kieszeni dotychczas biednego studenta zmienił pewnie Twój sposób widzenia rzeczywistości, poszerzył horyzonty…
J.Cz. To prawda, ale głównie dzięki ewolucji samej rzeczywistości. W Warszawie Obóz Socjalizmu zorganizował właśnie Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów („w walce o pokój i demokrację”), na który – oprócz regularnych kadr doktrynerskich aktywistów – przyjechało sporo oczywiście naiwnie‑lewicującej, ale zadziwiająco „normalnej”, fajnie ubranej, wyluzowanej i ujazzowionej młodzieży z Zachodu. Patrzyliśmy na nich jak na zjawisko, które według naszych reguł nie miało prawa istnieć. Dało się z nimi poćwiczyć obcy język, pogadać prywatnie albo co najmniej pogestykulować, pobawić, wymienić adresy i nawet załatwić zaproszenie. Władza Ludowa zresztą poszła polskiej młodzieży na rękę i po pewnym czasie uruchomiła, przynajmniej dla wybranych, kanały wyjazdów wakacyjnych na różne „roboty”. Praca była ciężka – jak to w bezlitosnym kapitalizmie – można było jednak za to przywieźć używane ale „zachodnie” auto. Tą drogą najpierw nabawiłem się nadwyrężenia kręgosłupa (od zbierania kartofli w Anglii), później obejrzałem trochę Finlandii, a w końcu – już po ukończeniu studiów – wylądowałem w szwedzkiej Uppsali, gdzie miejscowy uniwersytet zaproponował mi stanowisko asystenta badawczego. Jeździłem tam trzy razy, za trzecim, PRL‑owska ambasada odmówiła mi przedłużenia pobytu, więc zdecydowałem się zostać, ze względu na możliwość uzyskania doktoratu oraz działania w strefie ekonomicznej, w której nigdy nie brakuje śrubek M3. Moje dwukrotne powroty, zawsze z opóźnieniem – co oznaczało zwolnienie z pracy na Politechnice Wrocławskiej a potem UMSC w Lublinie – były spowodowane tęsknotą za bardzo atrakcyjną dziewczyną.
Te peregrynacje zbudziły naturalnie podejrzenie ubecji, która uważała, że albo pracuję jako cichociemny dla „tamtych”, albo jestem takim spryciarzem, że powinienem być użyteczny dla „swoich”. Już w wolnej Polsce uzyskałem swoją teczkę z IPN, gdzie te perypetie i rozgrywki są szczegółowo i zawodowo opisane. Nie dałem się wciągnąć do współpracy, mimo to udało mi się znów legalnie wyjechać, tym razem na długo. Moja dziewczyna (przyszła żona) po pewnym czasie dojechała – i to ze swoją mamą i siostrą. Jeszcze sprytniejsza.
GS: No to nareszcie mogłeś się w pełni zacząć sprawdzać – i to przymusowo?
J.Cz: To był roller‑coaster: mozolnie do góry a potem pęd do dołu. Byłem formalnie studentem, ale zatrudnienie badawcze miałem tylko wtedy, gdy wydział miał pieniądze. Dwukrotnie musiałem szukać innej pracy, żeby przeżyć. W jednym wypadku utraty pracy mój kryzys psychiczny był tak głęboki, że skierowano mnie na dwumiesięczne otwarte leczenie psychiatryczne. Mimo to zdołałem opracować kilka wartościowych aparatur, opatentować je i opublikować wraz z moim szwedzkim profesorem Per Arno Tove. Założyłem nie całkiem oficjalnie firmę pod nazwą „Uppsala Instruments”, do produkcji „Selective Activity Meter”, przez którą udało mi się sprzedać kilka tych przyrządów. Moimi podwykonawcami byli pracownicy szwedzkiego Instytutu Fizyki. Postanowiłem jednak, w poszukiwaniu większych możliwości, skorzystać z oferty Uniwersytetu na Alasce.
Z uwagi na dorobek naukowy, zaprojektowaną i wykonaną aparaturę pomiarową (m.in. do pomiaru promieniowania w Zorzy Polarnej) oraz kilka innych publikacji w prestiżowych czasopismach naukowych, prof. Tove wystąpił o nadanie mi tytułu doktora i tytuł ten otrzymałem.
Ambasada USA zastanawiała się czy może dać wizę facetowi, który należał do komunistycznej organizacji (młodzieżowej ZMP), w końcu doradzono mi dopisanie, że zostałem zmuszony (co prawda tylko warunkiem przyjęcia na studia) i odleciałem z żoną do USA. Pewnie za to znów wyrzucili mnie z ZMP, po raz czwarty i ostatni.
GS: No i jak wypadło odkrycie Ameryki?
J.CZ: Kolejny dołek. Pensja asystencka, którą mi zaproponowano, była zupełnie nie kompatybilna z niezwykle wysokimi kosztami życia w tym podbiegunowym stanie. Nie stać mnie było na dokładanie do pracy. Żadne negocjacje nie pomogły i musiałem się rozglądać za następnym pracodawcą. Trafiłem na ogłoszenie firmy Brun Sensor Systems z Columbus, Ohio, która robiła czujniki wilgotności dla papierni. Moje doświadczenie z wilgociomierzami do zboża na PW pomogło i przenieśliśmy się do Ohio. Niestety okazało się, że firma ma wiele zwrotów wadliwych produktów (z lekkomyślnego leasingu) i jest zagrożona bankructwem. Zacząłem więc działać w kierunku wznowienia własnej działalności pod nową nazwą firmy: „Columbus Instruments”. Nie mając funduszu na własny lokal, przyczepiłem się do laboratorium, które dwóch naukowców założyło w celu zrobienia komory treningowej dla nurków US NAVY. Zawarłem umowę na oddanie im w zamian połowy zysków ze sprzedaży planowanej produkcji. Zanim to ruszyło, Brun Sensor Systems zwolnił mnie z pracy. W tym samym czasie moja żona odeszła z pracy w klinice i urodziła syna. Znaleźliśmy się w kolejnym dołku, chyba najgłębszym z dotychczasowych. W dodatku moi partnerzy‑naukowcy też ogłosili bankructwo, w związku z czym ich firma została sądownie zapieczętowana, łącznie z moim pomieszczeniem, w którym miałem już przygotowane elementy do montażu kilku aparatur. W międzyczasie zdążyłem jednak zmontować na naszym kuchennym stole jeden egzemplarz, który zawiozłem na wystawę, związaną z medyczną konferencją naukową. Ku memu zaskoczeniu uzyskałem sporo zamówień. Udało mi się wreszcie odkupić od sądu swoje elementy. Wynająłem inne, bardzo skromne pomieszczanie, zarejestrowałem firmę i to był wreszcie dobry początek. Zamówienia napływały z całego globu, rosła załoga, powstały nowe, własne budynki.
GS: No to wreszcie zasłużony sukces, czy też były jakieś kolejne „dołki”?
J.Cz: Niestety, były dwa. Najpierw Urząd Celny okrył, że w zestaw mojej aparatury do badań medycznych (na szczurach), sprzedanej do ZSRR, wchodził „Super Computer”, wbrew zakazowi eksportu „high‑tech” do tego kraju. Chodziło o tajwański klon popularnego komputera IBM‑PC, który producent nazwał super‑reklamowo super‑komputerem. Moje udokumentowane wyjaśnienia nie skutkowały, zamknięto mi eksport tego zestawu do czasu pełnego ustalenia winy i kary. Procedura biegła powoli swoim leniwym administracyjnym trybem – a ja miotałem się po sądach, urzędach i politykach, szukając poparcia i ratunku. Niektórzy mówili mi, że sprawa jest niestety beznadziejna, ale mam szanse uniknąć więzienia. Wreszcie po ponad dwu latach wygrałem. Zwrócono mi honor ale straconych pieniędzy i czasu oczywiście nie. Napisał nawet o mojej tragikomedii wielki i wpływowy dziennik The Wall Street Journal. Jakby w ramach kompensaty uzyskałem po dwóch latach prestiżową nagrodę Przedsiębiorcy High‑Technology Roku 1989 w Ohio i zostałem włączony do ekipy gubernatora stanu, w jego podróżach promocyjnych po świecie. Departament Handlu w Waszyngtonie zaprosił mnie na konferencję do publicznego przedstawienia mojej sprawy.
Drugi moment krytyczny miałem dużo później, gdy dwóch z moich inżynierów, Polak i Hindus, postanowiło odejść
i założyć konkurencyjną firmę w oparciu o koncepcje wyniesione z mojego przedsiębiorstwa. Było nerwowo, ale nie dali rady.
Dziś to już wspomnienia. Moja firma oparła się wszelkim kryzysom, jest zdrowa finansowo i ma rekordowe obroty w sprzedaży unikalnej, opartej na moich patentach, aparatury do badań naukowych. Pracuje w niej również mój syn, z wykształceniem w Business Management.
W naszej bieżącej ofercie jest między innymi kompleksowy zestaw Oxymax‑CLAMS (Comprehensive Laboratory Animal Measuring System), mierzący wiele parametrów fizjologicznych – oraz Micro‑Oxymax, do pomiaru oddychania bakterii.
GS: Sprzedajesz swoje aparatury uniwersytetom i ośrodkom badawczym przez pośrednika, który bierze tłustą marżę. Czy nie jest on sprytniejszy od Ciebie? Dobrze zarabia – bez ryzyka, fabryki, załogi i tym podobnych kłopotów.
J.Cz: Może i jest. Ale on nie ma mojej przyjemności tworzenia nowych rozwiązań, będących – powiem nieskromnie – istotnym składnikiem postępu w medycynie. Nie ma też mojej satysfakcji z dawania wielu ludziom dobrze płatnej i stabilnej pracy, bo moja dziedzina jest odporna na wahania koniunkturalne. Stać mnie również na bezinteresowną pomoc wielu ludziom, będącym w potrzebie. Razem – są one realizacją mojego „powołania”.
Parę lat temu wysłałem jednego z moich młodych techników do Polski w sprawie obsługowej.
Nie tylko załatwił dobrze sprawę służbową, ale przywiózł „pod burką” ładną Laszkę, którą wkrótce poślubił. Byłem tak szczęśliwy, że zgodziłem się nawet być ojcem chrzestnym ich „mieszanego” synka, Antosia, na co tolerancyjny polski ksiądz dobrodziej łaskawie zezwolił. Mego syna Ryszarda „wychowałem” na dobrego katolika, bo wkrótce jego dwie śliczne córeczki idą do pierwszej komunii. Staram się więc zabezpieczać, na ile potrafię, z każdej strony i na każdą ewentualność.◙
Grzegorz Świderski
Zainteresowani kupnem książki Jana Czekajewskiego, w wersji polskiej lub angielskiej, proszeni są o kontakt
z Redakcją „Elit”.