Ten, kto nie był w porze letniej na wschodnim wybrzeżu Brazylii, niedaleko równika, nie spalał się w promieniach słońca, które niczym groty strzał, głęboko ranią białe, europejskie ciała, ten nie wie, co to są prawdziwe tropiki. Ten, kto nie widział bezmiaru Atlantyku po drugiej stronie, nie doznawał ukojenia, wystawiając twarz i całe ciało na powiew wietrzyka znad Oceanu , nie wie, co to prawdziwa rozkosz zjednania z przyrodą. Ten, kto sądzi, że w Polsce są wielkie upały, niech uda się w głąb lądu, do selvas, a wówczas zobaczy, jak bardzo się mylił.
Niesamowity urok najpiękniejszych w świecie plaż, rajskie scenerie.
I wszechobecny strach, przeczucie, że w każdej chwili może się zdarzyć coś niedobrego. Ludzki tumult, indiańsko-metyskie i murzyńsko-mulackie twarze.
Wioski, gdzie poczesne miejsce zajmuje Kościół, lub Kościółek – a wszystkie takie schludne i byle jakie i tacy skromni, biedni ludzie wokół, że serce ściska i chce się naprawdę wierzyć w Boga. To oni bowiem, wraz ze swoimi przywarami i zadziwiającą prostotą obyczajów, wskazują nam, że prawdziwe piękno to nie blichtr i przepych, szpanerstwo, nuda i znużenie bezproblemowym życiem. Ich życie, ich piękno jest inne – i tak naprawdę jest o wiele bardziej uduchowione od naszego. Bo jest w nim prawda. W ciężkiej, mozolnej pracy zachowują wielką radość i beztroskę. Są po prostu dziećmi Boga. Są piękni i prawdziwi. To my przy nich jesteśmy dziwadłami.
I te malutkie domki, ale bez mała każdy murowany, z czerwonej cegły. Ale też i szałasy z blachy i tektury, nawet przy plaży.
W każdej wiosce sklepiki, dużo sklepików, a w nich jedynie kilkanaście rodzajów towarów. Odwrót z wioski to widok na bezkres słonej wody.
Idziemy co rano na spacer po plaży. Dzień w dzień przebiega koło nas młody Metys. Odwracamy się i obserwujemy go jak wybiega z za wzgórza i biegnie środkiem plaży w naszym kierunku. Sadzi lekkimi, posuwistymi skokami. W ręku trzyma podkoszulkę. Odbija się jakby był z gumy. A my przecież idziemy szybko i aż pot zalewa nam oczy, jest godzina 7-ma rano. Słońce już wystrzeliło znad Oceanu, ale jeszcze wietrzyk jest dosyć chłodny. Metys przebiega pobok nas, leciuteńko, na paluszkach. Ma spokojną twarz, nie dyszy, nie jest w ogóle spocony. Po prostu frunie ponad piachem po plaży. Europejczycy również próbują tak biegać, ale w sypkim piachu zapadają się po kostki i przesuwają się co najwyżej kilkaset metrów. A Metys biegnie dalej i po kilku kilometrach zdaje się maleńką kropką. Idziemy wzdłuż śladów jego stóp. Po jakimś czasie dochodzimy do wysokiej falezy, na której wznosi się w całkowitym odosobnieniu ogromny hotel, nie wiemy czy remontowany, czy nowo wznoszony. Wokół jest całkowita pustka a słychać jedynie przejmujący poświst wiatru. Poniżej hotelu stoi maleńka kapliczka. Wspinamy się do niej, klękamy i modlimy. Z wysokiego brzegu obserwujemy łodzie indiańskich i metyskich rybaków, ich zmagania z żywiołem i nieposkromioną żywotność. Nad nami bezszelestnie szybują ogromne orłosępy, kiwają głowami i wyglądają łupu. Po południu, wpierwej wykąpawszy się w Oceanie, napiwszy się zimnej wody spływającej ze źródła, grupa robotników biegnie wiele kilometrów z pracy do domów, a na ich czele nasz Metys.
Pewnego razu idziemy wzdłuż brzegu. Z za zakrętu widzimy Indianina, który wyczynia jakieś dziwne harce tuż obok wody. Na sobie ma jedynie przepaskę biodrową a włosy sięgają mu do kolan. Podchodzimy bliżej i co się okazuje? Oto Indianin na żyłce ma uwiązanego półtora metrowego jadowitego węża, którego z jakichś powodów, w sobie jedynie znany sposób, zmusza do pływania w Oceanie. Wąż, z głową uniesioną do góry, pływa dumnie po szczytach wysokich fal.
Jedziemy poprzez kilkanaście miast i miasteczek. Głęboka prowincja, ale to tutaj właśnie powstała samba. W tym miejscu jest ojczyzna oryginalnej cachacy, narodowego napitku brazylijczyków. Dla turystów wynaleziono znany powszechnie koktajl caipirinha, tworzony na bazie cachacy, z dodatkiem limonki, dosłodzony cukrem trzcinowym, z kostkami lodu. Dla zachodnioeuropejskich zdechlaków to trunek cudowny, dla mnie to coś nie do zniesienia, pomyje. Ja smakuję cachacę, niekiedy piorunująco wręcz mocną. I to jest właśnie to. Do tego dobre cygaro.
W większych miastach, obok faveli i dzielnic biedniejszych, sytuują się nieprawdopodobnie bogate dzielnice „ludzi białych”. To dla nich jest ogromny przepych centrów handlowych i blichtr eleganckich restauracji.
Wzdłuż dróg rozlokowały się plantacje trzciny cukrowej, kawy, ananasów, melonów, pomidorów, papryki, chili, miliony różnorakich palm, drzewa mango, papaji, maracuji, bananowce, cytrynowce. W nozdrza uderza zapach limonek, mandarynek, pomarańczy. Orzechowce, migdałowce. Feeria barw kwiatów. Przenikająca, cudowna zieleń.
A ludzie miastowi, od bandytów i złodziejaszków począwszy, o rzucanych spode łba spojrzeniach czarnych oczu, niosących w sobie, jak jad jararaca – zwiastun śmierci , aż do osób o inteligentnych twarzach, już z daleka wzbudzających ogromne zaufanie. Na wielu obliczach, bez względu na kolor skóry, dojrzeć można, charakterystyczny dla tych stron, malujący się bezbrzeżny, niesamowity wręcz spokój.
Jedziemy taksówką, w jakimś miasteczku tuż obok maleńkiego ceglanego domku na krześle siedzi kobieta, jest czarna, na podołku trzyma oseska. A tuż przy niej smukły, mocno opalony mężczyzna samotnie wywija w pięknym tańcu klasycznej, lokalnej samby. To cachaca – mówi taksówkarz, porozumiewawczo mruży oko i wypuszcza z krtani poświsty i trele, doskonale naśladujące setki różnych gatunków ptaków. I śmieje się od ucha do ucha. To mój kolega Rodrigo, to jest Brazylia, cud świata.
*Ceara – stan w Brazylii, położony na północnym wschodzie kraju.
Marek Lipniak