Oryginalne polskie trunki – ( Fragment Traktatu ” Polski duch”)

Możliwość komentowania Oryginalne polskie trunki – ( Fragment Traktatu ” Polski duch”) została wyłączona Kultura, New

Część pierwsza
Tytułem wstępu

I. Co kraj to obyczaj

Parafrazując tytuł muszę stwierdzić, że co kraj, to inne sposoby spożywania alkoholu, inna specyficzna kultura, inne formy zachowania i zabawy. Czy któreś z tych sposobów i zasad, są lepsze, czy gorsze, nie należy oceniać, bo de gustibus non est disputandum. Wszystko zależy od ducha narodu, od historycznych zasad, prawd i naleciałości. Jakiekolwiek próby narzucenia narodom kultury innej, od tej wytworzonej przez wieki, są głupotą, wręcz mentalną zbrodnią.

Ponieważ wszystkie wina gronowe wytwarzane są z winogron i na całym świecie prawie identyczne, nie będę się nimi w ogóle zajmował. Podobnie również i piwo jest wszędzie podobne, w szczególności w erze globalizacji. Wiem, że posłużyłem się tutaj swoistą symplifikacją, ale tak po prostu myślę. Interesują mnie wyłącznie kategorie alkoholi flagowych, zdrowych, przede wszystkim destylowanych i rektyfikowanych.

Wiadomym jest, że najlżejsze rodzaje alkoholu spożywane są powszechnie w krajach o klimacie gorącym, bądź umiarkowanie gorącym, szczególnie śródziemnomorskim. Najmocniejsze zaś pite są w krajach o klimacie zimnym, bądź zimnym umiarkowanie i wyłącznie nimi chcę się zajmować. W dużym uproszczeniu występuje podział na południe i na północ, naturalnie gdy chodzi o Europę i Azję. Na innych kontynentach takie kategoryzowanie nie ma miejsca bytu. Celem moim nie jest encyklopedyczne opisywanie poszczególnych trunków oraz sposobów ich konsumpcji, ale przede wszystkim przekazanie ściśle subiektywnych doznań i opinii, opisy różnorakich perypetii – przynajmniej jeśli chodzi o tę część Traktatu. O przygodach innych osób nic nie napiszę, bo każdy ma swoje spostrzeżenia i niech się sam o nich wypowie. Moje relacje mają tylko i wyłącznie przedstawiać zaistniałe w rzeczywistości wydarzenia, a nie tzw. świat wirtualny. Zmienię jedynie imiona i nazwiska niektórych osób. Nie wiem bowiem, czy wszyscy by sobie życzyli występować w moich zapiskach, chociaż to przecież nie jest nic złego. Natomiast w przypadku danych oficjalnych, dotyczących osób publicznych, nic zmieniać nie zamierzam.

1. Chiny. Baijiu

Razu pewnego wraz z kilkuosobową grupą polskich biznesmenów udałem się do Chin. Ponieważ wówczas byłem tam po raz pierwszy, to sporo rzeczy mnie zaciekawiło, jednocześnie, płacąc frycowe popełniłem wiele gaf. Pomny doświadczeń z podróży z Moskwy do Pekinu, zastanawiałem się, co w mierze alkoholowej zaprezentują przedstawiciele jednej z najstarszych i najwspanialszych kultur świata.

W trakcie pobytu w Pekinie musieliśmy oczywiście coś jeść i co nieco pić. Wczesnym rankiem w hotelu sycyliśmy się europejskimi śniadaniami, potem pracowaliśmy bardzo dużo i dopiero późnym wieczorem udawaliśmy się na większe posiłki. Chociaż w ogromnym mieście zjeść można w dziesiątkach tysięcy różnorakich miejsc, to nic nie spożywaliśmy w ulicznych kramikach, budkach, czy w zwykłych garkuchniach, chociaż mieliśmy na to ochotę. Po pierwsze, nie było na to czasu, po drugie zaś, baliśmy się skutków ewentualnego zatrucia pokarmowego. Nie przylecieliśmy bowiem do Chin jako turyści, a tylko i wyłącznie dla wypełnienia naszych celów gospodarczych. Odbywaliśmy wiele spotkań, podczas których częstowano nas herbatą oraz ciasteczkami. Wobec tego pozostawały nam obiadokolacje, które jedliśmy w kilku dobrych restauracjach w centrum. Były one wspaniałe, nawet jak na realia pekińskie, niektóre całe w granitach, marmurach, obwieszone kolorowymi lampionami i podświetlonymi girlandami kwiatowymi. W jednej z nich był ogromny basen pokryty taflami szkła, które stanowiło podłogę prawie całej części reprezentacyjnej restauracji. Widać w nim było wszystko to, co z potraw morskich można było tam zjeść, czyli wodorosty, trawy, ryby od malutkich do kilkudziesięciokilogramowych, kraby, małże, ośmiornice, kalmary i inne morskie stworzenia. Niektóre ściany były akwariami, w których umiejscowiono faunę i florę śródlądową. Klient mógł wskazać jakikolwiek okaz czy to z basenu, czy to z akwariów, a on w sposób szybki zostawał przemieniany w smakowity wyrób. My z tego nie korzystaliśmy, zadowalały nas standardowe dania, których w menu było zawsze co najmniej kilkadziesiąt. Kelnerzy i kelnerki w tych restauracjach to był kwiat obsługi na najwyższym stołecznym poziomie. Zamawiane na kolację potrawy, a zawsze było ich co najmniej kilkanaście, podawano w sposób apetyczny, napędzający od razu ślinę do ust.

Zaletą Chińczyków, którą podziwiam, jest luz, z jakim spożywają posiłki. W przeciwieństwie do krajów cywilizacji europejskiej, gdzie w eleganckich restauracjach potrawy nie zawsze są smaczne, za to ich podawanie z wielką celebrą oraz wytyczone ścisłymi regułami spożywanie, ociera się o sztywność, potrawy chińskie są w zdecydowanej większości doskonałe i są spożywane przez Chińczyków z widocznym na ich obliczach ukontentowaniem.

Ponieważ w naturze mojej leży sprawdzanie utartych schematów, raz o mało nie zostałem zaatakowany przez dwoje obsługujących nas kelnerów, których poprosiłem do stolika i uśmiechając się mile, chciałem im wręczyć napiwki za dobrą obsługę. Podnieśli oni wielki krzyk i dopiero nasz przewodnik i tłumacz, Wang, z trudem wytłumaczył im, że jestem Europejczykiem i nie znam zasad wyższej chińskiej kultury, która zabrania dawania napiwków. A ja po prostu naocznie chciałem sprawdzić to, co mi wcześniej opowiadano, o tym, że honor pracownika nie pozwala na przyjęcie napiwków, że jest to traktowane jako korupcja i narusza godność osobistą obywatela niezwyciężonych komunistycznych Chin.

Niektóre potrawy chińskie są piorunująco palące. W jednej z restauracji Wang zamówił dla siebie wołowinę na ostro i powiedział, iż ta potrawa jest z rzędu takich, że tylko co tysięczny mieszkaniec Państwa Środka ma odwagę z nią się zmierzyć, a Chińczycy znani są z tego, że przez całe życie jedzą potrawy mocno przyprawione. To ja go poprosiłem, żeby dla mnie też takie danie zamówił, a pozostali Polacy nie chcieli nawet o tym słyszeć. Jak już dostaliśmy potrawę, to Wang spojrzał na mnie z ironią, lekko się uśmiechnął i dołożył sobie do już przyprawionej na ostro wołowiny wielgachną łychę jakiegoś mocno czerwonego sosu. To ja też sobie nałożyłem łychę, pomny swojego dziwactwa, że sprawdzam. Jeszcze zanim zaczęliśmy jeść, jeden z Polaków spróbował tego ładnego sosiku. Na czubku patyczka umiejscowił maluteńką kropelkę, wziął do ust i natychmiast zrobił się czerwony, zabrakło mu tchu i wypił z marszu litr piwa. Inni Polacy nie chcieli sosu nawet tknąć. Chińczyk zaczął się śmiać i jakby nigdy nic zaczął pałaszować wołowinę. Nasi rozdziawili usta ze zdumienia, a Chińczycy z sąsiednich stolików zaczęli się przyglądać i kibicować. Aż tu, ku rozczarowaniu wszystkich, ja również, bez żadnego zastanowienia i najmniejszego nawet grymasu zacząłem jeść tę wołowinę. Jak już zjadłem większość, to powiedziałem w stylu chińskim, że potrawa była trochę za słona, ale dobra. Dlaczego dawałem sobie radę z jedzeniem niezwykle ostro przyrządzonych potraw? Otóż, zaowocowały dziesiątki lat praktyki w ich jedzeniu, a genezą tego był żart, jaki mi zgotowali onegdaj węgierscy przyjaciele, ale napiszę o tym w dalszej części. Dlaczego nie zjadłem wszystkiego? Ano dlatego, że szczyt dobrego zachowania przy stole, to niedojedzenie potrawy do końca, co zdaniem Chińczyków ma przynosić pomyślność i przyciągać bogactwo.

Byliśmy również w dwóch knajpach zlokalizowanych w hutongach, do których dochodziło się klucząc po różnorakich uliczkach, zakamarkach, podwórkach. A że odbywało się to wieczorami, przy kiepskim oświetleniu, przeciskając się miejscami w przejściach o szerokości najwyżej pół metra, raz po raz natykaliśmy się z nagła na kilku, czy kilkunastu osobników, o ponurych jak sama noc twarzach, stojących sobie naprzeciw nas, na podwórkach, bez słowa, jedynie spokojnie patrzących, palących papierosy i spluwających. Dochodził do nas ich specyficzny zapach, ale na szczęście żadnego zainteresowania nami nie przejawiali. Mijaliśmy również, w całkowitym mroku osoby idące naprzeciw, z reguły cicho, bezszmerowo. Jedynie lekki powiew, przesycony ich wonią, świadczył o tym, że ktoś przeszedł. To były bardzo miłe, przyjemne i niezwykle budujące przeżycia, w obcym kraju, w obcym mieście, w odmiennej cywilizacji. Bez pochodzącego z tych stron kotookiego chińskiego cicerone Wanga, nie trafilibyśmy nigdy, żaden biały nie dałby rady dotrzeć, chociażby znał dobrze język chiński, bo tam obowiązują swoiste slangi i obyczaje.

Ale za to jedzenie w tym wielkomiejskim folklorze, czyli jak zawsze wiele potraw, podanych w różnorakich sosach, było lepsze niż w ekskluzywnych pekińskich restauracjach, chociaż według naszego gustu nie było tam za czysto, ale to tylko taka lokalna specyfika.

Z uwagi na przyjęty sposób odżywiania nie piliśmy mocnego alkoholu, jedynie w większości popijaliśmy potrawy kilkoma rodzajami piwa chińskiego, które z uwagi na płonący nieraz w gardle i w przełyku ogień, bez kozery można nazwać bardzo dobrym. Każde z nich było lekkie, dobrze schłodzone i pieniste. Pito zimne wino śliwkowo – morelowe, które również łagodziło ostrość potraw, spożywano również napoje bezalkoholowe. W przeciwieństwie do pozostałych osób, ja piwo piłem sporadycznie, wina nie dotykałem, preferowałem jak zwykle Coca Colę. Niektórzy z nas, co prawda, mieli zamiar zamówić jakąś chińską wódkę, ale to ja osobiście odżegnywałem ich od tego, stwierdzając, że lepiej od razu zamówić ocet, bo to będzie taniej, zdrowiej i smaczniej. Znałem bowiem smak tandetnej chińskiej wódki ryżowej, którą częstowano mnie kilka razy w Polsce, która zawsze smakowała jak kwaśny rozpuszczalnik pomieszany z benzyną. Przywożą ją z Chin turyści, z uwagi na fakt, że jest bardzo tania, spełnia dobrze rolę egzotycznego suweniru, a butelki mają kolorowe napisy w alfabecie chińskim.

Potem wylecieliśmy z Pekinu i dopiero jak pojechaliśmy w interior, to zobaczyliśmy! Ten interior, to tak naprawdę był świetnie zagospodarowanym kawałkiem Chin, z pięknymi lotniskami, autostradami, dworcami, portami, nabrzeżami, bulwarami a nawet pociągami. Nie udaliśmy się tam jednakże, by sobie pooglądać i pozwiedzać. Na to mieliśmy zbyt mało czasu. Przyjechaliśmy w sprawach biznesowych, a Chińczycy podchodzą do nich zawsze niezmiernie poważnie i rzeczowo. Dlatego każdego obcokrajowca, który przybył do nich w intencjach rokujących nadzieję na zrobienie dobrego interesu, witają z godnością i starają się dobrze ugościć. Wystawne imprezy biznesowe, to dla nich normalność, a państwo chińskie patrzy na nie z łaskawością i z przychylnością. Brak jest tam w tym zakresie tak znanej nam z polskich realiów pruderii i zakłamania. Dlatego między innymi, w przeciwieństwie do nas, Chińczycy odnoszą spektakularne sukcesy gospodarcze na skalę światową. Po prostu, dobro firmy oraz kraju, według nich tego wymaga, a ponadto można wówczas kreować chińską kulturę oraz zaprezentować kanony lokalnego folkloru i zachowania. Przedstawiono nam szefostwo firmy, w tym wyglądającego na dobrego zakapiora jej prezesa. Ponieważ z racji wieku oraz doświadczenia życiowego stałem się liderem naszej skromnej polskiej delegacji, to do mnie zwracał się chiński szef, który nie znał, tak jak zdecydowana większość Chińczyków ani jednego słowa w języku obcym.

Bo należy pamiętać, że Chiny są wielkości kontynentu, liczą ponad dziewięć i pół miliona kilometrów kwadratowych, a liczba ludności dochodzi do dwóch miliardów osób, o czym po cichutku mówią ich mieszkańcy. Albowiem realizowane od lat plany ograniczania liczby posiadanych potomków, ściśle dopilnowywane w jednych miejscach, w innych rozjechały się z rzeczywistością. Ponieważ nie ma czym się chwalić, według oficjalnych danych, mieszkańców Chin jest miliard czterysta dwadzieścia milionów. Czy tak, czy owak, to jest to ogromna liczba. Dlatego, w nawiązaniu do tego, że Chiny są najstarszą istniejącą cywilizacją świata, z niesamowitą kulturą, z ogromną ilością wspaniałych regionów, miast i budowli, Chińczycy uważają się za pępek świata. Zwą sami siebie Państwem Środka. Środka czego? Oczywiście środka świata. Sądzą i coraz częściej mają rację, że prawie nikt w niczym im nie dorównuje i co jest dla nich oczywiste, uważają również, że mają wszystko najlepsze na świecie, a i sami są najlepsi. Ponieważ, jak na razie bardzo mało podróżują poza granicami kraju, tym bardziej się w tym utwierdzają.

Po przywitaniu i prezentacji zawieziono nas do eleganckiego, starodawnego budynku, usytuowanego w okazałym parku i zaproszono na skromny, jak nam powiedziano, biznesowy lunch. Byli tam już przedstawiciele lokalnej władzy. Poprowadzono nas do środka. W wielkiej sali umiejscowiono ogromny, obrotowy szklany stół, zastawiony dziesiątkami naczyń, wypełnionych wieloma potrawami kuchni Lu Cai, czyli z prowincji Szandong. Miejsce najbardziej wyeksponowane na stole zajmowała upieczona w całości głowa krowy, oczywiście bez skóry, ugarnirowana pięknie zieleniną. Można było z niej wykroić sobie kawałek policzka i zjeść, umoczywszy pierwej w którymś z wielu sosów. O innych potrawach typu krewetki, małże, wołowina, drób, ryby, pierożki, kluseczki i wszechobecny ryż w wielu wariantach, nie wspominam. Wszystko było bardzo wykwintne i wyjątkowo smaczne, a jedzone z umiarem mogło tylko pójść na zdrowie. Obsługa ubrana była w kolorowe stroje chińskie, kobiety w szykowne zwiewne szaty. Mężczyźni byli odziani albo na sposób lokalny ludowy albo poprzebierani za starożytnych rycerzy, których główna rola polegała na podawaniu szczególnie delikatnych kąsków mięsiwa na długim nożu lub na mieczu. Jednym słowem obiad chociaż skromny, był wspaniały.

Ale jego clou było innego rodzaju.

Jak już się trochę posililiśmy, to chiński pan prezes klasnął w dłonie i natychmiast przybiegło trzech osobników w strojach ludowych, a każdy z nich dzierżył w obu wysuniętych ku przodowi dłoniach, pięknie udekorowaną butlę. Prezes powiedział, że pradawnym zwyczajem jest ugoszczenie drogich gości lokalnym trunkiem w postaci przesławnej chińskiej wódki. Polacy oczywiście przytaknęli, że to bardzo dobrze, bo jak jest wódka, to jest ok. Prezes na to odparł, że mu jest niezwykle miło, za takie słowa, a potem rzekł wskazując ręką, że wódka z lewej ma 50 procent, środkowa 60 procent, a ta po stronie prawej 72 procent mocy. Zaproponował nam, byśmy sami sobie wybrali trunek, który chcielibyśmy wypić. Spojrzałem po Polakach i zauważyłem, że wszystkim miny zrzedły. Ale powiedziałem: no to bardzo dobrze, że są wódki różnej mocy, bo jest z czego wybierać i to jest miły dla nas gest. Wówczas pan prezes rzekł z należytą powagą: przy piciu naszego alkoholu należy być wyjątkowo ostrożnym i dodał, że byli tu przedstawiciele różnych narodów i wszystkich po wypiciu wódki mocno bolały głowy. Zapytałem, z jakich krajów oni pochodzili. To byli Meksykanie, Brazylijczycy, Francuzi, Hiszpanie, Włosi, Izraelczycy, Portugalczycy, Amerykanie, a nawet Hindusi i Japończycy. Podpytałem, czy byli może u nich również Polacy albo Rosjanie. Nie, ich nie było, ale to nie szkodzi, wystarczy i tych którzy byli, bo dla Chińczyków bez mała każdy biały jest jednakowy i mierzą ich jednaką miarą. Wówczas, niektórzy z Chińczyków śmiejąc się, zaczęli pokazywać, jak to ci zagraniczniacy kołowali się na nogach i w te i we w te. Buta wielkochińska wskazywała im, że jak zawsze to oni są najlepsi, a w piciu mocnego alkoholu przede wszystkim są numerem jeden. Wtedy powiedziałem jedynie: proszę państwa, przypominam, że ja i moi koledzy przybyliśmy z Polski, ojczyzny wódki europejskiej. Chińczycy nic z tego nie zrozumieli i nadal pozostawali rozbawieni. Pomyślałem, że skoro Polaków i Ruskich nie było, to nie jest źle i może jakoś damy radę i nie damy plamy. A głośno powiedziałem: no to super, szanowny panie prezesie, o ile pan pozwoli, to chcielibyśmy spróbować każdego z tych niebiańskich eliksirów, począwszy od najsłabszego. W ogóle nie byłem pewny swojego, ale tego po sobie nie pokazałem i dopiero jak podano nam nieduże kieliszki do wódki, o pojemności około 30 -40 ml, to mi ulżyło. Pomyślałem dla ukojenia nerwów, że w piciu wódki poza Polakami i Rosjanami to wszyscy są cienkie Bolki i od razu poweselałem. Ale zaraz mina mi zrzedła, jak pozostali nasi, poza panem Andrzejem, ze strachu wymówili się od picia.

No to czas zacząć, powiedział chiński pan prezes, przed którym siedziało jego pięciu młodych asystentów, dyrektorów, ja siedziałem na miejscu honorowym, obok niego. Na zew prezesa jeden z dyrektorów, zastępca powstał i oświadczył, że pragnie wypić za moje zdrowie. Wówczas podbiegł do mnie kelner, napełnił najpierw mój kieliszek, a następnie kieliszek dyrektora. Wtedy Wang mi powiedział, że jest u nich zwyczaj, który nie pozwala w takiej jak ta sytuacji, odmówić wychylenia do dna kieliszka alkoholu, a po jego wypiciu należy zaproponować odwrotnie wypicie za pomyślność wznoszącego toast i powtórzyć czynność, czyli wypić po raz drugi. I tak każdorazowo, w przypadku, gdy ktoś pije do mnie, muszę mu podziękować, wypić, zaproponować wypicie za jego zdrowie i wypić z nim po raz drugi, wówczas to on mi podziękuje. Wang mnie po raz drugi uprzedził, że jeślibym odmówił, to się pogniewają, bo naruszyłbym ich święty obyczaj gościnności. Mówię do niego, słuchaj Wang, nienawidzę tego zwyczaju, bo już raz coś takiego z ledwością przetrwałem. To przecież głupota, bo oni mogą tak do mnie przepijać wkoło i ja też muszę przepijać do nich, aż padnę na glebę. A jeszcze przecież mogą pojawić się inni z życzeniami. Spokojnie, mówi do mnie Chińczyk, nikt inny nie może się pojawić, tutaj jest ścisłe kierownictwo i tylko ono może brać udział w spotkaniu. Poza tym wszyscy są w godzinach pracy, więc nie będzie picia bez końca, bo musimy pojechać do siedziby firmy, by prowadzić rozmowy biznesowe. Byłem kilka razy w Polsce, znam was i wiem, że będzie ok. Na takie dictum, jakby to określił zacny pan Zagłoba, już nic nie odpowiedziałem, tylko grzecznie podziękowałem za życzenie i wypiłem. Wódka okazała się świetna. Potem nawzajem, z przyjemnością życzyłem zdrowia i pomyślności pierwszemu dyrektorowi. I tak wkoło z pięcioma dyrektorami. W międzyczasie zaczęło się przepijanie do pana Andrzeja, który przechodził identyczną próbę. Oczywiście nie piliśmy raz po raz, tylko w międzyczasie jedliśmy, rozmawialiśmy. Niektórzy z obecnych przy stole, w tym miejscowy tłumacz, przedstawiciel lokalnej władzy oraz jeden z Polaków również zażyczyli sobie wypicie kieliszeczka, czy dwóch. I tak ziarnko do ziarnka, aż zebrała się miarka. Wypiliśmy wódkę 50 procentową, wypiliśmy 60 procentową, która była równie dobra. Ale tak jakoś niechcący, jeszcze podczas picia wódki z drugiej butelki zerkam na panów dyrektorów, a tu czterech z nich śmieje się na cały głos i w ogóle wyglądają na mocno wstawionych. Jeden jako tako się trzymał, ale jemu również mało brakowało. Policzyłem w duchu po ile na głowę wypili i wyszło mi, że tak jakoś po trzy kieliszeczki. Po czwartym zaczęli zachowywać się tak głośno i obcesowo, że pan prezes, który nic dotychczas nie pił, zawołał jednego z nich i coś mu szepnął do ucha. W rezultacie szeptu, dyrektorzy wyszli, chwiejąc się z lekka na nogach. Do mnie prezes powiedział, że mają oni wiele do zrobienia w pracy, więc ich wysłał do zakładu. Ja ze zrozumieniem pokiwałem głową i przypomniałem sobie stare polskie porzekadło: Co to jest nic? Nic, to jest pół litra we dwóch. A ile to jest ćwiartka na dwóch? – pomyślałem – Chyba mniej niż zero!

Rozpoczęto degustację ostatniej wódki, 72 procentowej. Nie było już panów dyrektorów, pił jedynie ten, kto sobie zażyczył, czyli ze cztery osoby. Muszę przyznać, że tak dobrego alkoholu, jak do owej chwili, nigdy w życiu nie piłem. Chociaż wódka była dosyć mocna, to przechodziła przez gardło łagodnie, zaś jej konsystencja, aromat oraz lekki, trudny do zdefiniowania posmak, były idealne. Chiński pan prezes wypił dwa kieliszki i był już rozweselony, po trzecim śmiał się na cały głos, czwartego już nie pił. Mnie też zaczęło się robić jakoś wesoło. Pan Andrzej był wesolutki, ale pomimo tego dzielnie dotrwaliśmy do końca ostatniej flaszki. A potem, jakby nigdy nic pojechaliśmy kontynuować mile rozpoczęte rozmowy.

Udaliśmy się do siedziby zakładów i w gabinecie prezesa omawialiśmy rozmaite zagadnienia, negocjowaliśmy wiele kwestii. Pan prezes przez długi okres uśmiechał się, żartował i był bardzo wesoły, ale po jakimś czasie na twarz powrócił mu zimny wyraz twardego chińskiego cwaniaka. Mnie również wesołość przemijała i po jakimś czasie uzyskałem swój stan normalnie trzeźwy. W gabinecie był ogromny ruch, pracownicy pojawiali się jak duchy i znikali jak kamfory. Taką dyscyplinę pracy, oddanie, a przede wszystkim natychmiastowe wykonywanie poleceń widziałem dotychczas jedynie w Japonii. My tego nie pojmiemy, bo nie mamy ich duszy ukształtowanej przez tysiące lat trwania oryginalnych cywilizacji. Gdy Azjacie ktoś zaimponuje, to gotów jest mu nieba przychylić. Jak mi powiedział później Wang, zarówno prezes jak i jego gwardia, byli w całkowitym szoku, bo w dziele, w którym czuli się najsilniejsi, na swoim własnym terenie doświadczyli spektakularnego odkrycia prawdziwych kart. Do tej pory pogrywali kartami fałszywymi, a w przedmiocie zainteresowania mieli do czynienia z samymi cieniasami. Aż trafili na Polaków i przestali być tuzami. Wang poważnie oświadczył, że przebywał w Polsce i miał pewność (chociaż ja do tej pory nie wiem, skąd ją powziął), że nie wymięknę. Bo według niego każdy w miarę zdrowy Polak, w takich przypadkach jak ten, jest dla innych nie do przejścia. Ja mu tylko dodałem, że znajdą się i u nas takie wyrodki, na które nie warto nawet splunąć.

Biorąc pod uwagę dotychczasowy splot okoliczności okazało się, że załatwiliśmy bardzo pozytywnie wiele spraw, uzyskaliśmy znakomite warunki kontraktów, byliśmy ukontentowani. Chińczycy nadskakiwali nam, okazywali się być niezwykle uprzejmi i mili. Zaniknęła ich początkowo z trudem hamowana podejrzliwość i poczucie wyższości, stali się równiachami. I tak pozostało aż do pożegnania, w trakcie którego podziękowałem za owocne negocjacje oraz za wspaniałą, królewską ucztę, którą chyba w wyniku jakiegoś nieporozumienia nazwano skromnym lunchem. To się Chińczykom ogromnie spodobało i wybuchnęli śmiechem. Wspomniałem mimochodem, że w czasie tej uczty piliśmy alkohol, który przynajmniej dla mnie był zdecydowanie najlepszy, jaki piłem w życiu, a w szczególności wódka 72 procentowa. Jestem starszy od was wszystkich, powiedziałem, jestem Polakiem, z niejednego pieca chleb jadłem i dobrze wiem, co mówię. W wyniku tej przemowy dostałem wiele braw, uśmiechom i uściskom dłoni nie było końca. Przed naszym wyjściem pan prezes wszedł do pokoju obok gabinetu i przyniósł pięknie ozdobione pudło, które mi wręczył w prezencie.

Po powrocie do Pekinu od razu rozpakowaliśmy podarunek i wyjęliśmy z niego litrową flaszę z alkoholem. Wang rozczytał umieszczone na niej napisy i powiedział, że jest to bardzo dobry i czysty baijiu, biały alkohol, o mocy aż 78 procent. Ponieważ wszyscy pozbyli się już strachu przed takim napitkiem, to chociaż była późna pora, wespół w zespół wysuszyliśmy butlę do dna i to prawie bez zakąski i przepitki, by broń Boże nie ulotnił się gdzieś powab cudownego trunku, by jego nieprawdopodobny smak pozostał w naszej pamięci na zawsze. Tak też się stało.

Nazajutrz była niedziela, ostatni dzień naszego pobytu w Chinach, odlot do Moskwy mieliśmy dopiero wieczorem, więc postanowiliśmy trochę sobie pozwiedzać na luzie. Podjechaliśmy metrem na Plac Niebiańskiego Spokoju i weszliśmy na teren Zakazanego Miasta. Tam zawsze jest tłok, porównywalny w swojej gęstości z tłumem, jaki u nas wali ze stadionów po meczu, czy z jakąś manifestacją. Tak sobie wchodzimy coraz głębiej w to Miasto i rozmawiamy głośno po polsku, bo wszyscy wokół konwersują równie donośnie. Aż tu z nagła z jednego z kiosków wychyla się Chinka i krzyczy do mnie: polska wódka, polska wódka. Oniemiałem i pytam po polsku: co mówisz siostro? A ona na to jedynie : polska wódka, polska wódka. I schowała się do budki. Odstąpiłem w bok, bo chciałem zapytać Polaków czy coś słyszeli, czy może mózg mi się zlasował od chińskiej wódki i mam pijackie omamy. Tłum porwał mnie do przodu i już w to miejsce nie wróciliśmy, bo wyszliśmy później z innej strony. Gdy weszliśmy dalej, w głąb, znaleźliśmy na murku miejsce i przycupnęliśmy. Spytałem, czy może ktoś coś słyszał, wówczas gdy przechodziliśmy, zaraz przy wejściu, przy budkach. Pani Ewa powiedziała, że słyszała jak jakaś kobieta kilka razy krzyknęła: polska wódka, polska wódka, ale sądziła, że musiała się przesłyszeć. Ja opowiedziałem, to co widziałem i co słyszałem, ale chyba nie za bardzo mi uwierzono, chociaż bezstronne świadectwo pani Ewy było bezcenne. Zapytałem Wanga, żeby nam coś opowiedział o dobrej wódce chińskiej, ale on nic szczególnego nie wiedział, nie znał jej składu. Znał jedynie jej moc w procentach oraz ceny: 50 procentowa 250 – 400 dolarów, 60 procentowa 500 – 700 dolarów, 72 procentowa 1500 – 2000 dolarów, 78 procentowa 2500 – 3500 dolarów. Zaniemówiliśmy z wrażenia.

Wang powiedział mi, w którym sklepie na lotnisku można kupić dobry, chiński alkohol. Zakupiłem tam przepięknie opakowaną wódkę. Była to kolorowa, wykonana z wielkim artyzmem, z maluteńkich drewienek pagoda, w którą w sposób nadzwyczaj zmyślny wmontowano flaszę o pojemności 0,75 litra. Cena nie była straszliwie zaporowa, ale podobno jej zawartość miała być zadziwiająco dobra, tak mi zachwalano. Wiozłem do Polski w reklamówce delikatne dzieło sztuki i drżałem, by go nie uszkodzić. Niedługo po powrocie do kraju miałem urodziny i jeden z zaprzyjaźnionych prezesów, po przylocie z Afryki podarował mi śliczny, ale niezbyt cenny prezent. O przywiezionej wódce zapomniałem, aż z nagła dostałem zaproszenie na okrągłe urodziny tegoż prezesa. Nie miałem żadnego prezentu, ani nawet kwiatów, więc pomyślałem, że jak mu wręczę w prezencie chińską wódkę, to będzie super, a on, co dla mnie było oczywiste, otworzy butlę i znowu napiję się wspaniałego trunku. Podarowałem mu trunek, ale on flakonu nie otwarł. Później mi powiedział, że było to takie dzieło sztuki, że nie śmiał go naruszać. Aż raz odwiedził go powszechnie znany zakonnik, któremu bardzo spodobał się chiński wyrób, więc mu go dał. W ten oto sposób mój trud poszedł na marne i mogłem jedynie pocałować psa w nos.

Chociaż być może to nie jest miejsce na opisywanie minionych wrażeń z Polski, ale muszę od razu opisać coś, co będzie kompatybilne z tą opowieścią i nada innego wymiaru i kolorytu jednemu z wydarzeń. Chodzi w szczególności o strach, jaki przeżyłem i dlaczego serce mi stanęło w piersi kołkiem, gdy Chińczycy mieli przepijać wódką do mnie, za moją pomyślność. Bo pierwsze przepijanie przeżyłem (to dobre słowo) w Polsce, kiedy byłem kierownikiem w urzędzie i nadzorowałem gospodarkę miejską. Traktowałem obowiązki poważnie, bo kochałem miasto i wszystko zawsze sprawdzałem na miejscu, na gruncie, a już w szczególności inwestycje. Pewnego razu pojechaliśmy z inżynierem, inspektorem nadzoru od spraw melioracji i gospodarki wodnej posprawdzać stan mostków, rzeczek, rowów, przepustów. Na koniec, już po południu udaliśmy się na kraniec miasta, by zobaczyć jedyną naszą inwestycję wodną, jaką było czyszczenie z mułu koryta rzeczki, na odcinku około 300 metrów, budowa sporego zbiornika przeciwpowodziowego oraz budowa mostka, która miała być zakończona w trybie pilnym. Bez niego okoliczni mieszkańcy musieli jeździć naokoło wiele kilometrów. Był olbrzymi nacisk społeczny na szybką finalizację zadań. Mostu nie można było oddać bez wykonania dwóch dodatkowych prac, a poprzedni zmyło z powodu zamulenia koryta rzeczki. Co mnie podkusiło, żeby pojechać tam w piątek, to jeden Pan Bóg wie. Miejsce było odludne i pracownicy napalili sobie ognisko, na którym piekli kiełbaski, a nad ogniem wisiał wielki gar. Podeszliśmy do nich po grząskim gruncie i mówimy grzecznie: Niech Będzie Pochwalony Jezus Chrystus, a oni na to jak jeden mąż odpowiedzieli: Na Wieki Wieków Amen. Zaczęliśmy rozmawiać z majstrem o tym, o owym, pozostałe chłopy też coś mówiły. Dwa, trzy zdania i już wiedziałem, że towarzystwo jest z Górnego Śląska. Od razu chciałem pryskać, ale mi mówią: panie kierowniku, uprzejmie prosimy o pozostanie, bo zaraz otwieramy garnek i pragniemy poczęstować naszą śląska potrawą. Inspektor mówił: co nam szkodzi, możemy spróbować. Ja na to: tam z pewnością jest mięso, a ja w piątki jadam wyłącznie ryby. Majster na to: no cóż, jest pan przecież w podróży, a to łamie post. Jaka podróż, jestem przecież w moim mieście. No co pan, my się na tym znamy, bo my całe życie w delegacji. Pomyślałem, może w tym jest jakaś racja. W tym samym czasie, gdy rozmyślałem, odstawiono gar z ogniska i otwarto na moje nieszczęście. Zaraz przybiegli do mnie chłopy i podają, a to żebereczko na talerzu, a to karkóweczkę, a to ziemniaczka, a na koniec ogóreczka. Podjadłem sobie i mówię, dziękuję serdecznie, jedzonko było bardzo smaczne. Aż tu podchodzi do mnie jeden dryblas, starszawy jegomość i mówi, ano smaczne było, ale tak się nie godzi na sucho. Patrzę, a on ma w jednej dłoni szklankę, w drugiej flaszkę wódki, nalewa sobie na oko ze 150 gram, powiada: pija za pana zdrowie i pomyślność i hyc, wypił. Odpowiadam mu, dziękuję panu, jest pan bardzo miły i grzeczny. Ale on, zamiast być zadowolony, momentalnie zmienił się na twarzy i wyglądało na to, że zaraz się na mnie rzuci. Wcześniej jednak doskoczył do mnie inżynier i mówi: ten, co wypił, to operator i jednocześnie właściciel wędki, od niego wszystko zależy, ściągnęliśmy go aż zza Kielc, a że jest honorowy, to gotów stąd zaraz wiać. Jak odjedzie, to innej wędki możemy szukać miesiącami i mostka nie oddamy do użytku, bo bez robót melioracyjnych nie będzie to miało sensu. Bez przepicia do niego nie mamy tu w ogóle co szukać, bo tak piją Ślązacy, z tymi, których szanują. A jak ich ktoś nie uszanuje, to jest od razu wrogiem, jak uszanuje to jest przyjacielem. Ślązacy, podobnie jak Górale są bardzo honorowi i mają podobny zwyczaj w tym względzie. Utraty pracy się nie boją, bo albo działają u siebie, albo u kogoś, ale to nic nie znaczy, bo to oni wybierają sobie co chcą robić. Bierz szklankę i odpij mu z powrotem za jego zdrowie. Przepiłem więc do wędkarza, życzyłem mu dużo zdrowia. A on natychmiast rozchmurzył się i rzekł: to je dopiro swój chop. Chciałem zmykać te pędy, a tu już bieży majster i powiada: pija za pana zdrowie. Ja mu odpijam. Przegryzam ogórkiem i znowu chcę wiać, a tu pędzi następny z życzeniami, jak do jakiegoś solenizanta. W międzyczasie zrobiło się ciemno, chłopy rozpaliły wielkie ognicho i było widno, ciepło, przytulnie i cicho. Jak się zorientowałem, to wszyscy sobie popijali, oprócz kierowcy nyski i mojego inżyniera. Ale pomiędzy sobą robotnicy pili z kieliszków, jedynie toasty za moje zdrowie doili ze szklanki, a ja odpijając im, również to czyniłem. Zostało jedynie dwóch, którzy mi jeszcze nie życzyli. Pomyślałem, że jak oni jeszcze do mnie podejdą z winszowaniami, to jestem trup, serce zatrzyma się, a głowa wybuchnie. Ale jakoś nie kwapili się, bo jeden się już trochę spił i coś bredził, a drugi nie mógł podejść z prozaicznego powodu. Zabrakło wódki!

Próbowali temu zaradzić prosząc inżyniera, by pojechał i coś zorganizował, ale on im odmówił, nie bez racji, stwierdzając, że sklepy już są pozamykane, a on po melinach nie będzie biegał, bo po pierwsze, melin nie zna, a po drugie, nie chce natrafić na psy, dostać kolegium i stracić pracę. Kierowca z budowy powiedział, również nie bez racji, że jest tu po raz pierwszy, nie zna miasta i niby gdzie ma jechać? Jakby nawet udało mu się coś kupić, to może w to miejsce z powrotem nie trafić. Wówczas sklepy monopolowe, których w mieście średniej wielkości było zaledwie kilka, zamykane były wcześnie. Lepiej było z winami i z piwem, bo można je było kupić w prawie każdym sklepie spożywczym, ale sklepów tych również było mało. Pozostawały jedynie knajpy albo meliny, z których mało kto korzystał, bo miały swoich stałych, sprawdzonych klientów. Jak złapano meliniarza, to było głośno na cały kraj i kończyło się wyrokiem kilku lat do odsiadki. Dobre czasy dla osób pijących nastąpiły dopiero wraz z nadejściem demokracji. Pod koniec 1990 roku zniesiono zakaz sprzedaży alkoholu przed godzina 13-tą. I od tego dobrego momentu alkohol można zakupić w wielu miejscach, w sklepach całodobowych, nawet na stacjach benzynowych. W socjalizmie, w CPN -ach sprzedawano wyłącznie paliwo i niekiedy papierosy. Wszędzie wokół widniały hasła antyalkoholowe typu; piłeś nie jedź , alkohol w pracy to wypadek, wódka szkodzi. Towarzystwa antyalkoholowe i środki masowego przekazu obrzucały pijących wyzwiskami, nękano naród pijący na wszelki możliwy sposób. W roku 1982 wprowadzono zwaną prześmiewczo godzinę “W” i alkohol można było kupić jedynie po godzinie13-tej, czyli w większości przypadków jedynie przez cztery godziny dziennie. W pewnym okresie wódka była na kartki i legalnie poza kartkowym limitem można ją było nabyć wyłącznie w Pewexie, w Baltonie, na lotniskach i na promach. Poza tym szlus. Jakby tego nie było dosyć, pojawiły się utajnione lotne brygady, które wyłapywały pracowników różnych firm, udających się do sklepów po zakup alkoholu. Gdy kogoś złapano na tym procederze w godzinach pracy, to nie było ratunku i bez względu na piastowane stanowisko (a im było ono wyższe, tym lepszy był efekt propagandowy), wylatywał z pracy dyscyplinarnie. Samochody firmowe miały inne numery rejestracyjne od numerów samochodów prywatnych, więc jak tylko taki pojazd podjechał pod sklep monopolowy, to kierowca już był ich. Jednym słowem, pijący nie mieli lekko. Wesoły polski ludek ukuł powiedzenie: gdy ci wódka w pracy szkodzi, porzuć pracę, a co chodzi?. Do tej pory uważam, że w opisywanym przypadku życie uratowały mi ówczesne polskie władze, z generałem abstynentem na czele, dzięki którym po prostu nie można było kupić wódki.

Dlatego właśnie tak zareagowałem naonczas w Chinach, zaś ta pierwsza podróż pozostawiła po sobie najwięcej ciekawych wspomnień i doznań. W następne wojaże wkradła się już rutyna, więc brakowało im świeżości spontaniczności, niewiedzy i zaskoczenia, które przecież stanowią o urodzie życia.

Cdn.

Autor:

Marek Lipniak

Comments are closed.