„Zielone złoto” Bengalu Zachodniego

Możliwość komentowania „Zielone złoto” Bengalu Zachodniego została wyłączona New, Podróże

Długa i kręta droga prowadzi mnie w nieznane. Zostawiam za sobą Darjeeling w hinduskim stanie Bengal Zachodni – ponad 100 tysięczne miasto u stóp Himalajów, położone na wysokości 2140 m n.p.m., gdzie na wąskich, zapchanych uliczka wciąż słychać dźwięk klaksonu. Mijam kolejne place budowy, sterty śmieci ustawione pod murami i małpy czekające tylko na to, aby zamyślonemu turyście wyrwać coś z ręki.

Na jednym z zakrętów obok kolejki wąskotorowej, która została tu po Brytyjczykach, jakaś nepalska kobieta ubrana w różową tunikę i szmaragdowe spodnie, sprzedaje „momo”, czyli lokalne pierożki. Wyglądają jak małe woreczki, związane tasiemką od góry.

Staruszek z szerokimi bruzdami na czole i butlą gazową na plecach pokrzykuje coś do sprzedawców handlujących chińszczyzną. Nieco dalej mały sklepik z prawdziwymi kaszmirowymi szalami, które w tej górskiej okolicy przydają się zwłaszcza po zmierzchu. Wtedy miasto spowite jest mgłą, a temperatury potrafią spaść nawet o 10 stopni.

W gąszczu luźno zwisających przewodów elektrycznych wypatruję tybetańskiego mnicha, który właśnie karmi gołębie. Mój wzrok przykuwa też kilka ponad stuletnich kolonialnych budynków, służących niegdyś Brytyjczykom jako letnie rezydencje. Jeszcze kilka skwerów, a powietrze zrobi się lżejsze, a morze betonu zamieni się w morze zieleni.

Kobiety w gumiakach
Serpentyna za serpentyną, czuję w uszach szum. Jazda po kamieniach na wysokości ponad 2 tys. metrów nie należy do przyjemnych. Z podziwem spoglądam na wybujałe 20 metrowe pinie konkurujące z bananowcami, obwieszonymi mnóstwem na pół dojrzałych owoców. Sporo tu też bambusowych zagajników – reszta to sięgające do bioder krzewy herbaciane, porastające setki hektarów ziemi.

Zanim pojawiły się plantacje, drzew było znacznie więcej, tłumaczy towarzysząca mi Kathrin Gassert. Jest Niemką, pracuje dla Teekampagne z Poczdamu – importera tutejszej herbaty, który od 1992 roku angażuje się w zadrzewianie zboczy górskich w okolicach Darjeeling.

Planatacja w okolicy Darjeeling

Intensywna wycinka doprowadziła na przestrzeni lat do osuwania się terenu, ale jest nadzieja, że uda się zatrzymać erozję, skoro do tej pory zalesiono już 240 hektarów i powstały aż 22 szkółki drzewne.

Powoli docieramy do Chamong Garden – jednego z 13 ogrodów należących do Ashoka Lohia. Herbatę uprawia się w tym miejscu od 1871 roku, plantacja rozciąga się na 332 hektarach.

Moją uwagę przykuwają setki kobiet ubranych w długie fartuchy i luźne spodnie, wpuszczone w gumowe kalosze. Na głowach noszą kolorowe chusty, na których opierają się uchwyty gigantycznych bambusowych koszy wypełnionych kilogramami liści.

Jak zawsze koło południa robi się tutaj gwarno. Po kamienistej drodze wprost pod drewnianą wiatę wędrują setki nepalskich dziewczyn. To tam, przy starej mechanicznej wadze uwolnią się od „zielonego balastu”.

 

Rekordzistki potrafią uzbierać nawet 10 kilogramów, szepcze mi do ucha hinduski właściciel plantacji, Ashok Lohia, mieszkający w odległej o ok. 600 km Kalkucie. Herbata to całe jego życie, a w lokalnej prasie dawno już zyskał miano „herbacianego barona”. Nic dziwnego, bo oprócz ogrodów u stóp Himalajów posiada jeszcze 5 plantacji w Assam, zatrudniając w swoim imperium ok. 10 000 osób.

Wszystko kręci się wokół dwóch liści i pączka
Na 87 plantacjach wokół Darjeeling, usytuowanych pośród siedmiu dolin pracują tysiące kobiet. W samej Chamong Group jest ich około siedmiu tysięcy.

Nic nie zmieniło się tu od stuleci, kiedy to brytyjscy właściciele plantacji zaczęli masowo ściągać do pracy mieszkańców pobliskiego Nepalu. Wyspiarskim plantatorom nie zależało jedynie na pozyskaniu taniej siły roboczej. W swoich szeregach chcieli mieć osoby przystosowane do pracy w trudnych warunkach, ponieważ maszynowy zbiór nie jest tu możliwy.

Do dziś głównie nepalskie kobiety wykonują tę żmudną pracę, wymagającą nie tylko sprawnych palców, ale i dobrych oczu. W gęstwinie liści, niemalże w ułamkach sekund trzeba wypatrzyć „two leaves and a bud”, a więc dwa małe, delikatne listki na samym szczycie pędu oraz pączek.

 

To w tym miejscu koncentruje się to co najlepsze w herbacianym krzewie, dającym rocznie jedynie ok. 50–100 gramów gotowej herbaty. Zaledwie 10 złotych dziennie zarabia kobieta zajmująca się zbiorem – suma wystarczająca na zabezpieczenie podstawowych potrzeb.

Plantacja jak kibuc
Od 26-letniej Amrity dowiaduję się, że wyjazd poza plantację to dla większości pracujących tam osób marzenie ściętej głowy. Jej rodzice, emerytowani pracownicy Chamong Garden nigdy nie wyściubili nosa poza to miejsce.

Do dziś mają zagwarantowany dach nad głową i dostęp do darmowej opieki medycznej, a także subwencjonowanej żywności dowożonej do wioski.

Jako mała dziewczynka biegała do maleńkiego sklepiku nieopodal domu, żeby dokupić coś, czego zabrakło. Także dziś, w tym samym miejscu hinduska staruszka ubrana w tradycyjne sari sprzedaje ryż, fasolę, suszone pomidory i spore ilości chipsów, wiszących na plastikowym sznurku.

Moja rozmówczyni nie sprawia wrażenia niezadowolonej. Nie tęskni za „wielkim światem”, który zna z ekranu telewizora. Dla niej mieć mniej, oznacza najwyraźniej „mieć więcej”. Tu, między górskimi zboczami tonącymi w zieleni, jest „raj na ziemi” – wtrąca łamanym angielskim.

Ta sympatyczna dziewczyna o skośnych rysach twarzy opowiada mi o swoim mężu, który pracuje na budowie w Darjeeling, o tym jak po większe zakupy jeździ do niego rozklekotanym mini-busem. Ale są tacy, którzy spędzili całe swoje życie na plantacji – od „kołyski po grobową deskę”.

Świat kontrastów w morzu blaszaków
Dom Amrity to jedna z wielu konstrukcji pokrytych pofalowaną blachą, na którą składają się dwa maleńkie pomieszczenia. W wiosce jest też kilka murowanych domów i parę zbitych z desek. Nie ma bieżącej wody, jedynie wspólna studnia.

Moją uwagę zwracają doniczki z kwiatami, a właściwie kwiaty, których korzenie zostały owinięte w kawałki folii. Wzdłuż drogi suszy się pranie i szkolny uniform, przy wejściu pomiędzy deski ktoś wetknął szczoteczki i pastę do zębów.

Kiedy przychodzi chwila wytchnienia, Amrita wraz z córką i jej sąsiedzi siadają przed swoimi domostwami. Obok psów wygrzewających się na słońcu bawią się dzieci. Rzucają kamykami, gonią kury albo kopią puszkę po coli.

Wieczorem przed blaszaki wylega młodzież – to czas na randkę z głośną muzyką znaną mi z bolywoodzkich filmów, dudniącą ze smartfonów.

Plantacje to miejsca, gdzie choć zatrzymał się czas, nowoczesność wdziera się z impetem. Świat ludzi o zoranych od pracy rękach i bruzdach na twarzy, którzy chyba nie są nieszczęśliwi.

Rolowanie, sortowanie – zanim liść stanie się herbatą
Składam na czworo malutką chustkę z buddyjską modlitwą, którą ktoś mi podarował. Kładę ją na głowę, a na to uchwyt bambusowego kosza. Nie potrafię zbierać dwoma rękami na raz, nie widzę „two leaves and a bud”.

Słońce piecze niemiłosiernie, kosz przesuwa się z prawa na lewo. Amrita, moja nepalska towarzyszka obserwuje mnie z boku i chyba ma niezły ubaw. Opowiada o zbiorze, który odbywa się tu cztery razy do roku. Ponoć herbata z tej samej plantacji może smakować z roku na rok nieco inaczej.

Oczyma duszy widzę doktora Artura Campbella, chirurga w bengalskiej służbie zdrowia, o którym czytałam w przewodniku. Po przeniesieniu z Katmandu do Darjeeling, urządził on eksperymentalny ogród herbaciany wykorzystując do tego sadzonki herbaty pozyskane prawdopodobnie na czarnym rynku w Chinach.

Było to około 1841 roku. Inna wersja mówi o tym, że to Kompania Wschodnioindyjska w 1849 roku wysłała do Chin Roberta Fortune z misją przywiezienia sadzonek herbacianych. Herbata i język są tym, co mamy najlepszego po Brytyjczykach, kwituje z lekkim cynizmem Ashok Lohia, właściciel Chamong Garden.

Wraz z nim docieram do fabryki w samym sercu wioski. Przed bramą stoją ciężarówki napakowane „zielonym złotem Bengalu”. W jednej z hal, na gigantycznych metalowych ławach, leżakują setki kilogramów liści. Poddane działaniu wtłaczanego powietrza tracą wilgoć. W pomieszczeniu unosi się zapach skoszonego siana.

Po takich zabiegach ze stu kilogramów świeżych liści zostaje zaledwie jedna trzecia. Potem są one rolowane, dzięki czemu zawarty w nich sok zaczyna się utleniać. Dopiero teraz rozumiem, skąd się bierze „czarna” herbata w odróżnieniu od „zielonej” czy „białej”.

Suszenie w specjalnych piecach przerywa proces fermentacji. Na koniec liście są segregowane, tzn. całe oddzielane od połamanych, a duże od drobnych. Przed wyprawą w świat, najczęściej na pokładzie statku, trzeba je jeszcze zapakować w 20 kilogramowe worki wyłożone folią aluminiową.

Herbaciany szampan na celowniku fałszerzy
Zrzucam z siebie sterylne ubranie, w którym wyglądałam jak chirurg przed operacją. Przede mną szklany dzbanek z gorącą herbatą z pierwszego po zimowej przerwie, marcowo-kwietniowego zbioru. „First flush” parzył się niecałe 4 minuty i nabrał żółtawego koloru. Napar ma kwiatowy aromat, jest mniej wyrazisty niż czerwono-brązowy Ceylon albo Assam, który zazwyczaj kupuję w torebkach.

 

Nikt nie pije tu herbaty posłodzonej, nie dodaje też ani miodu ani mleka. Ajay Kichlu, testujący herbatę na zlecenie Chamong Group wprowadza mnie w arkana wiedzy o herbacie.

Popijając łykami miodowy napój z kolejnych filiżanek dowiaduję się, dlaczego herbata Darjeeling określana jest jako „herbaciany szampan”. Decydujące są tu niepowtarzalne walory smakowe i doskonała jakość, na które ma wpływ miejsce upraw.

Nic więc dziwnego, że na każde cztery herbaty Darjeeling, aż trzy to produkty pirackie. Według statystyk, co roku w prowincji Darjeeling produkowanych jest 10.000 ton herbaty o tej samej nazwie, podczas gdy do handlu trafia jej cztery razy więcej.

Tylko herbata z logo to stuprocentowy Darjeeling
Dopiero od niedawna, bo od 2011 r., na terenie Unii Europejskiej pod marką Darjeeling sprzedawana może być jedynie herbata, która w 100% pochodzi z rejonu Indii u stóp Himalajów, dowiaduję się od Kathrin Gassert z niemieckiej Teekampagne.

To jedyna niemiecka firma, która od hinduskiego Tea Board of India (ustawowy organ uprawniony do zarządzania produkcją i handlem herbaty) uzyskała licencję na sprzedaż herbaty z zastrzeżonym logo Darjeeling.

Niezmiennie od 1983 roku przedstawia ono stylizowany wizerunek Hinduski trzymającej w palcach liście herbaty. Niemiecki importer zaopatruje się wyłącznie tam, gdzie nie stosuje się chemicznych środków ochrony roślin oraz nawozów sztucznych.

Duża część dochodów ze sprzedaży przeznaczana jest na realizację projektów ekologicznych we współpracy z WWF India. Dotyczą one ochrony niektórych zagrożonych gatunków jak np. łuskowiec czy panda czerwona, utworzenia biologicznych kompostowni albo rozwoju pszczelarstwa. Wokół Batasia Loop, jednego z przystanków na trasie kolejki wąskotorowej w Darjeeling, można podziwiać ogród z florą spotykaną w regionie.

Comments are closed.